Выбрать главу

— Nie gadaj! — Jej mąż pokręcił głową, pochylił się

i w świetle gasnącego już powoli dnia zdjął palcami kilka mszyc z łodygi białej, wysmukłej róży. — Sędzia zawsze pił mleko, jak szedł się kąpać…

— Jezu! — zakryła sobie usta dłonią. — Zawsze pił! Prawda… Żeby tylko na ciebie nie było!

— Na mnie?

— Przecież cię wsadził do więzienia.

— Nie miałem do niego żalu. Zasłużyłem, tom siedział.

— Ale czy komendant się nie dowie, że cię w niedzielę nie było w domu?

— W robocie byłem… — mężczyzna wzruszył ramionami.

— Czemuśmy mu nie powiedzieli?

— A bo ja wiem? Człowiek się boi, jak raz coś przeskrobał.

— A na pewno byłeś w robocie?

— A gdzie miałem być? — Ale odwrócił wzrok przy ostatnich słowach i kobieta odczuła nagły lęk.

Tymczasem zamyślony komendant podszedł do motocykla, ale minął go i zbliżył się do samochodu Mroczków, stojącego kilka metrów od furtki ich ogrodu. Zerknął na domek, zauważył, że w ogrodzie nikogo nie ma, pochylił się, przetarł zabłocony numer i szybko zapisał go w notesie, który natychmiast wsunął do kieszeni bluzy.

Odwrócił się, słysząc na chodniku zbliżające się kroki. Mały notariusz Goldstein nadchodził powoli, trzymając w ręce wypchaną teczkę.

Pozdrowił kapitana skinieniem dłoni.

— Dopiero teraz z pracy? — zapytał Żelechowski.

Tak, tak. Masa roboty. Ludzie się osiedlają, rodzą, umierają, robią testamenty, a biuro jest jedno na cały powiat. — Goldstein oparł teczkę o koło samochodu Mroczków, sięgnął do kieszeni i wyciągnął chusteczkę, którą otarł pot z czoła. — Najwyższy czas już na mnie. Emerytura czeka. Jeszcze tylko roczek i przestanę chodzić do miasta… Nie chce mi się już zresztą… — Posmutniał nagle i wskazał ruchem głowy dom ukryty w krzakach. — Kiedy on żył, zawsze chodziliśmy razem do pracy, razem wracaliśmy. Od paru dni droga do rynku wydaje mi się o wiele dłuższa.

— Tak, to smutna sprawa… — Żelechowski odszedł od wozu. Goldstein dźwignął swoją teczkę i ruszył obok niego. — Właściwie to dobrze, że pana znowu spotykam, panie notariuszu — kapitan zatrzymał się obok swego motocykla. — Chciałbym z panem zamienić jeszcze kilka słów, ale… — rozejrzał się — nie na ulicy. Tylko może nie teraz, bo pan pewnie bardzo zmęczony? Później, co? Przyjadę wieczorem, jeżeli pan zechce…

— Ależ nie! Proszę bardzo. Do kolacji — mały notariusz zerknął na zegarek — jeszcze moc czasu i szczerze mówiąc od śmierci Stanisława nie wiem, co ze sobą robić wieczorami. Proszę bardzo…

Ruszyli w milczeniu uliczką i zatrzymali się przed furtką po przeciwległej stronie.

— Tam mieszka pani doktor Jasińska, tak? — zapytał Żelechowski wskazując sąsiedni dom, ostatni w szeregu, także niemal zasłonięty krzewami.

— Tak, sąsiadujemy o miedzę… — notariusz skinął głową. Wsunął klucz do zamka furtki, otworzył i przepuścił przed sobą gościa. — Bardzo miła kobieta, bardzo… Niestety nie utrzymywała stosunków z sędzią Mroczkiem i dlatego życie towarzyskie na tej ulicy nie płynęło tak harmonijnie, jakby mogło. A szkoda, wielka szkoda. Teraz nie da się tego już odrobić…

Kiedy znaleźli się w przypominającym pokój biurowy dużym gabinecie, którego ściany pokryte były rzędami książek, notariusz wskazał Żelechowskiemu fotel.

— Wypije pan kapitan kieliszeczek, prawda?

— Z przyjemnością, ale może innym razem. Jestem na motorze, wie pan… — uśmiechnął się przepraszająco. — Chciałbym z panem porozmawiać szczerze, panie Goldstein. I tym razem naprawdę zależy mi na absolutnej dyskrecji.

Goldstein otworzył usta. Kapitan uniósł dłoń.

— Wiem, co pan chce powiedzieć. Ale czasem można się zdradzić mimo woli. Otóż chcę pana zapytać o pewnego człowieka, który był tu przed laty, tuż po wyzwoleniu. Jest pan jedyną osobą, z którą mogę szczerze na ten temat rozmawiać i zaraz powiem panu dlaczego. Człowiek ten był tu pierwszym burmistrzem i…

— Ach, on!.. — Goldstein skinął głową. — Ale przecież to bardzo dawne czasy. To był gestapowiec. Zamordował tysiące ludzi w getcie. Ukrywałem się to tu, to tam. Gdybym był wtedy w getcie, pewnie poznałbym go od razu. Ale z drugiej strony już bym na pewno nie żył i nie mógłbym go poznać. To był straszny pies, proszę pana. I uciekł. Przewozili go do Warszawy i uciekł nocą przez okno z wagonu. W biegu. Strzelali za nim, ale przepadł. Czy on jest w Niemczech? Odnaleźli go?

— Nie… — kapitan potrząsnął przecząco głową. — On nie żyje… o ile wiem.

— To chwała Bogu! Takich powinni byli od razu strzelać jak wściekłych psów. Nie dawać im żadnej szansy.

— Może ma pan słuszność, ale ta sprawa nie jest, jak mi się wydaje, zakończona. Czy on miał trzy złote korony na zębach z przodu?

— Czy miał? Miał, miał! - mały notariusz ożywił się. — No pewnie, że miał! Nie tylko trzy korony złote, ale i masę bezczelności! Czy pan wie, że on tu burmistrzował prawie przez rok i ja… ja!., jemu rękę podawałem codziennie, a on wiedział, że jestem Żydem i był dla mnie zawsze bardzo serdeczny! On, który wymordował tylu Żydów!

— Właśnie dlatego jestem tu u pana, bo pan jest Żydem, panie Goldstein. Widzi pan, uzyskałem informacje, że człowiek ten, najprawdopodobniej ranny w czasie ucieczki, wrócił tu i ktoś go przechowywał, a potem, kiedy umarł od rany, ten ktoś ukrył jego zwłoki. To by znaczyło, że nadal mogą tu mieszkać jego wspólnicy, a może nawet inni zbrodniarze wojenni, którzy go znali i do których miał zaufanie. Nie jestem w tej chwili w stanie sprawdzić od ręki, co kto robił w czasie wojny i czy nie ma tu ludzi o sfałszowanych dokumentach i życiorysach. Niech pan pamięta, że Poręba Morska to małe miasteczko na samym krańcu Polski. Lata minęły, twarze przestępców zmienił wiek w tym samym stopniu, co aktora zmienia charakteryzacja.

— Nie do wiary!.. — powiedział cicho mały notariusz. — Nie do wiary. Tutaj? Ale dlaczego pan z tym przychodzi do mnie?

— Po pierwsze dlatego, że pan mieszka w Porębie od pierwszych dni po wyzwoleniu, a po drugie dlatego, że jako Żyd jest pan jedynym człowiekiem, który na pewno nie mógł być jego wspólnikiem.

— Tak, rozumiem. — Goldstein skinął głową w zamyśleniu. — To straszne… — powiedział martwym głosem. — Czy pan wie, co ja teraz pomyślałem? Zacząłem wyliczać sobie ich wszystkich, tych, którzy są tutaj… i szukać, rozumie pan? — Uniósł nieco głos. — I nagle nikomu nie wierzę! Nikomu! — Zerwał się. — Tamten też był taki wesoły i miły, i szczery na pozór! Nikt by nawet nie mógł przypuszczać! Panie kapitanie, dlaczego pan mi to powiedział? Ja teraz… ja teraz…

Umilkł i opadł na fotel. Potem dokończył niemal szeptem:

— Jak ja tu mam żyć teraz, jeżeli każdy, każdy z tych, którzy razem ze mną pracowali tu od początku, może być dziką bestią? Czy pan ma pewność, panie kapitanie?

— Pewności nie mam. Ale przypuśćmy, że ktoś odnalazł zwłoki tego człowieka, ukryte tak, że pozornie powinny były leżeć w swojej kryjówce do sądnego dnia? Czy to nie oznaczałoby, że ten człowiek powrócił tu do kogoś, komu ufał? Ten ktoś mógł go pielęgnować rannego, a po jego śmierci zręcznie pozbył się zwłok tak, aby nie rzucać na siebie podejrzenia. A po latach nagle ktoś inny odnajduje zwłoki. I ginie…

— Ginie? — Goldstein pochylił się ku niemu. — A pan… pan widział te zwłoki?