Выбрать главу

Żelechowski w milczeniu potrząsnął przecząco głową.

— Nie widział pan?! Jak to?!

Kapitan uśmiechnął się i rozłożył ręce.

— Ktoś mi opowiedział, że widział. Określił ten szkielet nawet dość szczegółowo. Oczywiście mógł mieć informacje na temat tego, jak taki szkielet może wyglądać. To opowiadanie jego może być nieprawdziwe, spreparowane dla zmylenia władz. Ale może być także prawdziwe, chociaż przyznaję, że wszystko, co usłyszałem, brzmiało dość fantastycznie. Taka bajeczka mogłaby służyć jako zasłona dla zwykłej, ponurej zbrodni z chęci zysku. Nie jestem starym oficerem milicji, ale widziałem już zbrodnie popełnione dla pobudek tak błahych, że wprost wierzyć się nie chciało… Ale nie wiem, panie Goldstein. Na razie nic jeszcze nie wiem. Mam do pana taką prośbę: żeby pan się może zastanowił i spróbował przypomnieć sobie, z kim przed laty ten burmistrz-gestapowiec utrzymywał zażyłe stosunki, kto z nim najczęściej przebywał i tak dalej. Potem zaczniemy sprawdzać tych ludzi. To może oczywiście trwać dosyć długo…

— Ale wielu z tych, którzy tu przybyli na początku, już umarło, wielu wyjechało. Co z tymi? Nie jestem w stanie nawet zapamiętać wszystkich ludzi. Zdaje pan chyba sobie sprawę, że przewinęła się tu masa ludzi.

— Nimi nie musi się pan interesować. Jeżeli młody Mroczek mówi prawdę, to człowiek ten musi być tu nadal i działa.

— Mroczek! — Mały notariusz zerwał się ponownie. — Więc pan myśli, że Stanisław…

— Będę z panem zupełnie szczery. Sędzia Mroczek utonął na skutek sporej dawki narkotyku, który zażył w mleku, jakie wypijał co rano. Jego bratanek mówi na ten temat bardzo dziwne rzeczy. Ale z drugiej strony ten bratanek także jest bardzo dziwny: to lekarz, więc znał się chyba nieźle na działaniu narkotyków. Poza ty ma dwudniową lukę w życiorysie: był na rybach w jakimś nieokreślonym miejscu na Mazurach, nikogo tam nie spotkał i nikt go nie widział. W dodatku kręci okropnie. Chciał mnie oszukać, nie mówi prawdy. Nie wiem dlaczego? Gdyby nie żona, która, zdaje się, jest przyzwoitą dziewczyną, nie wiedziałbym do tej pory nic o tym szkielecie. Ta żona o mało nie zginęła dziś rano. Nie umie pływać.

Machnął ręką.

— Ale może zapędzam się za daleko. Niewiele tu jeszcze rozumiem. Dlatego pytałem pana, czy sędzia nie mógł popełnić samobójstwa. Ale coraz bardziej wydaje mi się to nieprawdopodobne. Szczerze mówiąc ten młody Mroczek mi się nie podoba. Być może, sprawa z tym gestapowcem powstała po prostu w jego wyobraźni. To by rzuciło z kolei światło na osobę kłamcy. Ale może być inaczej. Prawda może być jeszcze innego rodzaju. Dlatego muszę szukać pomocy: chciałbym, żeby właśnie pan mi pomógł, panie Goldstein. Pan mieszka naprzeciw Mroczka. Niech pan uważa na niego. Jeżeli jest on przestępcą, to na szczęście wydaje mi się zbyt nerwowy. Myślę, że będzie chciał coś zrobić. Tacy jak on nie znoszą bezczynności.

— Co może zrobić?

— Nie wiem. Wszystko jest bardzo pogmatwane. Jak pan widzi, sprawa biegnie w dwie przeciwne strony. W końcu to wyjaśnimy. Przyszedłem do pana, bo samotnie nie jestem w stanie prowadzić tego śledztwa. Pan był przyjacielem sędziego Mroczka i wierzę, że pomoże mi pan.

Mały notariusz wstał i wyciągnął ku niemu rękę.

— Może mi pan wierzyć… — powiedział z uczuciem. — Żaden szkielet zamurowany w ścianie, żaden ukrywający się gestapowiec nie powstrzymają mnie od szukania prawdy. Ale jeżeli pan mówi, że to może być nieprawda i że ten młody… to byłoby okropne! Gdyby Stanisław wiedział… Tak go kochał i chciał widzieć tutaj przy sobie! W głowie mi się kręci od tego wszystkiego…

Błagam, niech się pan tylko z niczym nie zdradzi. — Żelechowski sięgnął po czapkę. — Czas już na mnie. Niech pan ma otwarte oczy, panie Goldstein. Musiałem panu opowiedzieć o tym, żeby pan zrozumiał, czego od pana potrzebuję. Są dwie wersje, których musimy się trzymać równolegle. Wersje sprzeczne z sobą. I żadna z nich nie musi być prawdziwa. W obu może mi pan być bardzo, bardzo pomocny. Z góry dziękuję i przepraszam, że zabrałem panu tyle czasu.

— Pomoc w wyświetleniu prawdy jest moim obowiązkiem w tym samym stopniu, w jakim jest pańskim obowiązkiem — powiedział cicho Goldstein. — Nie wiem tylko, czy potrafię panu naprawdę pomóc, ale zrobię wszystko, co w mojej mocy.

— Dziękuję… — Żelechowski zatrzymał się z ręką na klamce. — A jest jeszcze pańska sąsiadka, pani doktor Jasińska. Czy pan wie, że ukryła przede mną wynik sekcji? Dziwna sprawa… bardzo dziwna.

Uśmiechnął się raz jeszcze do starego notariusza i wyszedł, zamykając cicho drzwi za sobą.

12. Ryby zwabione światłem

Kapitan zamknął za sobą cicho furtkę i stał przez chwilę, rozglądając się niezdecydowanie. Potem zrobił dwa kroki w stronę motocykla, ale zawrócił i skierował się ku ostatniej furtce na krańcu uliczki. Biała, przytwierdzona do siatki tabliczka powiedziała mu:

DR WANDA JASIŃSKA

G inekolog

Uniósł rękę do dzwonka, ale opuścił ją i nacisnął klamkę furtki. Ustąpiła. Żelechowski wszedł i, rozglądając się, ruszył w kierunku domu. Zbliżał się już wieczór. Pomiędzy krzewami stały gęste cienie. Ścieżka, po której szedł, miała fioletowy odcień, odbijając barwę nieba. Niewidzialne za drzewami słońce musiało już zbliżyć się do granicy widnokręgu.

Przy drzwiach wejściowych był drugi dzwonek. Kapitan nacisnął go i czekał, zastanawiając się, w jaki sposób ma postawić doktor Jasińskiej pytanie, które chciał zadać. Usłyszał kroki w głębi domu, klucz zgrzytnął i drzwi otworzyły się. Na progu stała przystojna, mniej więcej trzydziestoośmioletnia kobieta. Była ładna i miała wielkie, niebieskie oczy, które z wyraźnym zdziwieniem przesunęły się po twarzy Żelechowskiego i jego mundurze.

— Dobry wieczór — zasalutował i uśmiechnął się. — Czy zastałem panią doktor?

Kobieta potrząsnęła przecząco głową i dopiero po chwili dodała:

— Nie ma jej. Będzie późno w domu. Dzwoniła, że jakiś poród zatrzymał ją w szpitalu.

— Dziękuję… — Żelechowski zawahał się. Kobieta najwyraźniej chciała zamknąć drzwi i czekała tylko na to, żeby zrobił pierwszy ruch zwiastujący, że nie ma już nic do dodania. Ale kapitan nie odchodził. — Ja tu jestem w takiej jednej sprawie — powiedział z wahaniem. — Można na chwilkę?

I nie czekając na zaproszenie zrobił krok ku przodowi, a kobieta chcąc nie chcąc odsunęła się i wpuściła go do środka.

Przedpokój był jasno oświetlony. Stało w nim kilka krzeseł pod ścianą, na której wisiał ciemny obraz, przedstawiający polowanie na słonie. Obraz był stary i miał tak wielką ekspresję, że przez chwilę Żelechowski wpatrywał się w myśliwego, który mierzył z zarośli w szarżującego słonia. Trąba olbrzyma zawieszona była tuż nad głową celującego. Z tyłu dwaj półnadzy Murzyni zamierzali się włóczniami… Szybko odwrócił wzrok od obrazu.

— Czy pani jest lokatorką pani doktor?

— Tak. Mieszkam z nią od początku.

— Pracuje pani, gdzie?

— W szpitalu… — patrzyła na niego ze zdziwieniem. — Jestem pielęgniarką. Ale dzisiaj mam wolny dzień.

— Rozumiem…

Nie poprosiła go, żeby usiadł, więc stali oboje naprzeciw siebie. Wpatrywała się w niego szczerym, spokojnym spojrzeniem niebieskich oczu, w których wciąż jeszcze było zdziwienie. Ale kapitan doznał nagle wrażenia, że pojawił się w nich jakiś inny wyraz, jak gdyby tłumionej czujności. Nagle przypomniał sobie. 1