Выбрать главу

— Zabierz je, najlepiej wyrzuć — polecił. — A poza tym zieleń to święty kolor.

Przed szpitalem czekało sześciu ochroniarzy wyprężonych na baczność i Hrsh-Hgn z szybkostrzelnym stripperem molekularnym wcale nie wyprężony, za to wyglądający mocno niepewnie.

— Pasuje do ciebie — powitał go Dom.

— Jessstem pacyfissstą i filozofem, a to jessst barbarzyńssstwo! — odparł urażony phnob.

Weszli na pokład barki przewodniczącego. Ledwie wystartowała, otoczyło ją pięć maszyn eskorty. Dom niewidzącym wzrokiem wpatrzył się w krajobraz.

— Kto zastąpił Korodore'a? — spytał po chwili.

— Darven Samhedi z Laoth.

— Dobry fachowiec. — Na Widdershins potrzeba było czegoś więcej, by być dobrym szefem ochrony. — Co o nim sądzą phnoby?

— Podobno nienawidzi kształtów. Zobaczymy. — Hrsh-Hgn spojrzał z góry na Doma. — Lubiłeś Korodore'a?

— Nie zachęcał do przyjaźni, ale… zawsze tu był, prawdsa?

— Rzeczywiście.

Dom spojrzał wymownie na Isaaca.

— Jeśli teraz powiesz choć jedno złośliwe słowo…

— Niee powiem, szefie. Co prawda uważam, że był nieco zanadto zakochany w mikrokamerach, ale to pewnie zboczenie zawodowe. Był w porządku. Opłakuję go.

Cztery miesiące temu ktoś go zabił, próbując zabić Doma.

Dom zamierzał się dowiedzieć kto i dlaczego.

Mżyło, gdy wylądowali w drugim domu rodu Sabalosów — niewielkiej, otoczonej murem pancernej kopule w pobliżu centrum administracyjnego Tau City. Na spotkanie wyszli wszyscy, nawet lady Vian otulona ciężkim płaszczem i nieco szczęśliwsza, że znajduje się w mieście. Co prawda nie była to kosmopolityczna metropolia, ale w porównaniu z rezydencją. zawsze stanowiła odmianę.

— To nie jest naturalny kolor — były to jej pierwsze słowa od rozpoczęcia obiadu.

Samhedi i służba podsłuchiwali z szacunkiem, a Joan I po uprzejmym pytaniu o zdrowie się nie odzywała. Ponieważ Dom zignorował zaczepkę matki, zmuszona była spojrzeć na niego i spytać konkretnie:

— Dlaczego nie użyłeś kosmetyków, które ci posłałam?

Dom, spojrzał na najbliżej stojącego ochroniarza: miał jedną rękę zieloną i łatę tegoż koloru, ciągnącą się od oka do kołnierza uniformu. Widząc jego spojrzenie, mężczyzna mrugnął porozumiewawczo.

— Wolę w ten sposób — odparł.

— Perwersyjna próżność — oceniła Joan I — ale zgadzam się z tobą. Łaciatego wnuka bym nie zniosła, ale na szczęście jesteś jednobarwny. A zieleń to święty…

— Owszem, to kolor ziemskiego chlorofilu — przerwała jej Vian. — Tylko że tu roślinność jest niebieska.

Joan I spojrzała na logo sadhimistów wyryte na suficie, a potem przeniosła spojrzenie na synową, mrużąc oczy. Dom przyglądał się temu z zainteresowaniem — prawdopodobnie zbyt dużym, gdyż Babcia to wyczuła. Złożyła powoli serwetkę, wstała i oznajmiła:

— Czas na wieczorne modły. Dom, za godzinę chciałabym cię widzieć w swoim gabinecie. Musimy porozmawiać.

4

Gdy Dom wszedł, Joan I wskazała mu gestem krzesło. Powietrze w pokoju było gęste od kadzideł, sam zaś pokój poza niewielkim biurkiem, parą krzeseł i standardowym ołtarzykiem w rogu był pusty. Nie czuło się tego jednak — Joan I miała wypróbowany od lat sposób wypełniania pustej przestrzeni swoją obecnością.

Na jednej ze ścian wysokimi na stopę literami wypisano Przykazanie. Joan I zamknęła księgę rachunkową i zaczęła się bawić nożem o białej rękojeści.

— Za parę dni będzie Plackoduszny Piątek i Święto Pomniejszych Bogów — zagaiła. — Zastanowiłeś się może nad przystąpieniem do klatchu?

— Nie bardzo — przyznał Dom, którego religijna przyszłość chwilowo zupełnie nie interesowała.

— Boisz się?

— Można to tak ująć, bo to raczej ostateczna decyzja. A ja nie jestem pewien, czy sadhimizm zawiera wszystkie odpowiedzi.

— Masz naturalnie rację, lecz zadaje wszystkie właściwe pytania — przerwała na moment, jakby nasłuchując głosu, którego Dom nie mógł usłyszeć.

— To konieczne? — spytał.

— Klatch? Nie, ale trochę rytualności nikomu jeszcze nie zaszkodziło, a tego właśnie oczekują po tobie.

— Jest jedna sprawa, którą chciałbym wyjaśnić.

— Nie krępuj się.

— Dlaczego jesteś taka nerwowa? Odłożyła nóż i westchnęła.

— Bywają takie dni, kiedy wzbudzasz we mnie przemożną ochotę trzaśnięcia cię w nos. Oczywiście, że jestem nerwowa, a niby jaka mam być w tych warunkach…? Dobrze: mam wyjaśnić, czy będziesz pytał?

— Uważam, że mam prawo wiedzieć, o co tu chodzi. Ostatnio sporo mi się przydarzyło, a mam dziwne wrażenie, że wszyscy poza mną wiedzą, o co chodzi.

Joan I wstała, podeszła do ołtarza i wdrapała się nań, siadając wygodnie i majtając nogami.

— Twój ojciec, a mój syn był jednym z najlepszych matematyków zajmujących się rachunkiem prawdopodobieństwa. O ile wiem, dowiedziałeś się już, co to takiego rachunek prawdopodobieństwa. Istnieje on od około pięciuset lat, ale dopiero John go uporządkował i pokazał jego prawdziwe możliwości. Przewidział efekt pothole, a gdy został on udowodniony, rachunek z zabawki stał się narzędziem. Możemy wziąć minutową część kontinuum, dajmy na to człowieka, i przewidzieć jego przyszłość we wszechświecie. John obliczył twoją przyszłość, byłeś pierwszym człowiekiem kwalifikowanym w ten sposób. Zajęło mu to siedem miesięcy i bardzo byśmy chcieli wiedzieć, jak zdołał tego dokonać w tak krótkim czasie, bo nawet Bank nie potrafi tego obliczyć w czasie krótszym niż rok. Twój ojciec był geniuszem, przynajmniej jeśli chodzi o rachunek prawdopodobieństwa. W stosunkach międzyludzkich… nie był nawet zbliżony do przeciętności…

Przyjrzała się wyczekująco Domowi, ale nie dał się złapać na tę przynętę, więc kontynuowała:

— Został zabity na mokradłach, jak wiesz.

— Wiem.

John Sabalos spojrzał ku odległej Wieży ponad pobłyskującymi w blasku słońca mokradłami. Dzień był pogodny i słoneczny, co się nieczęsto zdarzało. Ocenił analitycznie swe uczucia, stwierdził, że jest zadowolony, i uśmiechnął się. Następnie włożył do nagrywarki kolejny sześcian i wrócił do pracy.

„I dlatego wykonałem to przewidywanie dotyczące mojego syna. Zginie on w dniu swych półrocznych urodzin, licząc według lat Widdershins, czyli w dniu, w którym obejmie urząd przewodniczącego Rady Planety. Zabije go jakaś odmiana wyładowania energetycznego. — Przerwał na parę sekund, by uporządkować myśli, po czym podjął wątek: — O zabójcy nie potrafię nic powiedzieć, choć próbowałem się dowiedzieć na kilka sposobów. Wszystko, co osiągnąłem, to dziurę w równaniach, mającą kształt człowieka, choć nie jestem tego do końca pewny. Jeśli tak jest, to wokół niego kontinuum przepływa jak woda wokół skały. Wiem, że ucieknie, bo widzę go jak pustkę z cieni, widoczną na tle waszych akcji. Sądzę, że pracuje dla Instytutu Jokerów i że to oni desperacko próbują zabić mojego syna”.

Przerwał, wyłączył nagrywarkę i spojrzał na równanie: było wypieszczone i wypolerowane, doskonałe niczym blok agatu. Słowem: było piękne. Jego wzrok przyciągnął błysk Wieży. Jeszcze nie była odpowiednia pora. Jeszcze z godzinę…

„Teraz, Dom, stoisz zaskoczony i zaszokowany podjął. — I co widzisz? Twoja babka ma zdeterminowaną minę, jak zawsze w sytuacji kryzysowej. Jak się udało przyjęcie? Dom, jesteś moim synem, ale jak się przekonujesz, mam wiele dzieci: niezliczone miliardy. Zresztą raczej miałem, bo w nieskończonej ilości wszechświatów są martwe, tak jak obliczyłem. Ty jesteś granicą błędu, leżącą daleko po przecinku. Studiujący rachunek prawdopodobieństwa szybko zrozumie, że takich błędów nie da się uniknąć: przy miliardzie do jednego może się zdarzyć, i to, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie nastąpi, nie zmienia faktu, że każdą sytuację można sprowadzić do dwustronnego równania. Przestudiowałem dokładnie i ciebie, i ten jedyny wszechświat, w którym przeżyłeś. Oddzielił się on od głównego nurtu wszechświatów w chwili, w której nie umarłeś. Wszechświaty przypominają nieco gwiazdy i większość zachowuje się zgodnie z przewidywaniami, ale w niektórych jeden odmienny zakręt powoduje dziwne wydarzenia, kończące się supernowymi czy innymi czarnymi dziurami. Są to dzikie wszechświaty, pękające pod wpływem przeciążeń wywołanych paradoksami albo… nieważne. Spróbuję ci pomóc, na ile potrafię, bo będziesz tego potrzebował. Twój niedoszły zabójca pochodzi z twojego obecnego wszechświata, rozumiesz? Chciał zapobiec odkryciu przez ciebie czegoś, co zwiększy twoje szansę i możliwość dodania jeszcze większych zmian w tym wszechświecie. Sądzę, że to, co cię uratowało przed śmiercią, także pochodzi z twojego wszechświata. Co to takiego, nie mogę ci powiedzieć, bo gdybym to zrobił, obciążenie wywołane paradoksem rozerwałoby twój wszechświat. Uwierz mi!”