Выбрать главу

— I Iga.

— Jego nie. — Sięgnął do stojącej obok wiklinowej klatki i wyciągnął z niej Iga. — Znalazłem go w krzakach na ssskraju trawnika. Był wssstrząśśśnięty. Jakośśś zdążył zessskoczyć z ciebie.

— I zaopiekowałeś się nim. To zaskakujące.

— Nikt inny nie chciał, a poławiacze są przesądni: mówią, że to dusze ich martwych towarzyszy. Ig wdrapał się na Doma i owinął wokół jego szyi.

— Polecisz ze mną? To jest z nami?

— Tak. Sądzę, że przyjmę bater.

— Co to właściwie znaczy?

— Odnosi się do processsu, który wy, ludzie, jesssteśśście uprzejmi nazywać losssem. Gdzie chcesz zacząć? Nie patrz na mnie tak tępo, jeśśśli łaska.

— Rozumiem, że tak zareagowałeś, jeśli chodzi o zakres moich obowiązków jako przewodniczącego, wiedząc, że nim nie zostanę, ale jeśli dobrze pamiętam, to o jokerach zawsze miałeś sporo do powiedzenia — prychnął Dom.

Phnob uśmiechnął się i odwrócił do planszy. Postacie wstały, ustawiły się w dwa rządki i pomaszerowały w dół schodami, które pojawiły się w jednym z neutralnych pól. Następnie wyłączył hełm, zdjął go i powiedział, spoglądając wymownie na robota:

— Jako zwykła żaba proponuję, żebyśśś zaczął od tego, co głosssi proroctwo obliczeniowe, a jako osssoba mająca pewną reputację dotyczącą znajomości jokerów i amator rachunku prawdopodobieństwa jessstem zaintrygowany. Powiedz mi, czy robisz to dlatego, że sssądzisz, iż to zrobiłeśśś, czy też wydarzy sssię to, bo robisz to, co obliczone w proroctwie?

; — Nie wiem, ale wiem, gdzie jest statek…

— Panie przewodniczący!

Niskie, choć obszerne pomieszczenie stało się nagle ciche, jakby ktoś wyłączył dźwięk, pozostawiając ten rodzaj ciszy, która wymownie wisi w powietrzu niczym mgła. Gracze nie poruszyli się, choć sprężyli. Trio muzyków umilkło, a Ig prychnął.

W drzwiach stał Samhedi w towarzystwie dwóch podkomendnych. Wszyscy mieli paralizatory. Dom pamiętał wypowiedź Korodore'a przy jednej z niewielu okazji, gdy ten był wyjątkowo rozmowny, że jedynie dureń lub ktoś pozbawiony wyobraźni wchodzi do buruku z bronią palną lub energetyczną. Sam Korodore przy tych nielicznych okazjach, gdy się tu zjawiał, miał obosieczny nóż rozmiarów niewielkiego miecza i w takie same uzbrojeni byli jego podkomendni.

— Mamy eskortować pana do domu, panie przewodniczący.

Dom podszedł do niego i spytał podejrzanie uprzejmie:

— Byłeś zastępcą szefa bezpieczeństwa na Terra Novae, tak?

— Byłem.

— Kto kazał ci zabrać paralizatory do buruku?

Samhedi przełknął ślinę i spojrzał na podwładnych. Pomieszczenie zdawało się składać z samych uszu.

— Twój poprzednik nie zrobiłby czegoś takiego, a ty właśnie możesz wywołać międzyrasowy incydent. Teraz odepnijcie kabury z bronią i rzućcie je na ziemię.

— Mam rozkaz dostarczyć pana bezpiecznie do…

— Od mojej babki? Nie ma prawa wydawania żadnych rozkazów dotyczących mojej osoby. Na dodatek nie łamię żadnego prawa, za to ty łamiesz zwyczaje phnobów…

Dalej nie musiał już mówić: Samhedi miał dość.

— A kogo obchodzą zboczone obyczaje przerośniętych żab? — warknął w łamanym phnobijskim.

Obecni kolejno wstali. W półmroku błysnęły długie ostrza. Samiec alfa, który grał z Hrsh-Hgnem, wyskoczył nagle przed Samhediego i z rozmachem wbił nóż w ziemię u jego stóp. Samhedi spojrzał na Dorna.

— To wyzwanie — wyjaśnił Sabalos.

— Proszę bardzo.

Samhedi uniósł paralizator, celując w twarz ph:noba, który nawet nie mrugnął, i nacisnął spust.

Paralizator ustawiony był na niewielką moc, wystarczającą tylko do ogłuszenia, ale z tak małej odległości dał bardziej niż zamierzony efekt: trafiony zwalił się na plecy niczym worek mokrych szmat.

— To jest moja… — Samhedi urwał: po pierwsze Dom zniknął, po drugie ciśnięty z boku nóż wytrącił mu z ręki broń wraz z dwoma palcami.

Zaskoczony uniósł głowę i spojrzał na pierścień pustych twarzy o wielkich oczach…

Isaac pomógł pozostałym wydostać się przez tylne okienko — zdążyli tuż przed tym, nim w budynku zrobiło się nagle głośno, i przemknęli przez ulicę tuż przed dwoma platformami wyładowanymi strażą.

— Pięknie — mruknął Dom. — Żeby nie powiedzdeć ślicznie. Kretyn jeden!

— Inteligencja to podstawa przetrwania rasssy ludzkiej, więc dobrze sssię dzieje, że osssobniki jej nie przejawiające sssą szybko eliminowane — skomentował Hrsh-Hgn.

— Gdzie teraz, szefie? — zainteresował się Isaac. — Bo tu impreza dopiero się rozkręca, a|już zaczyna być tłoczno. Zupełnie jak na Świętego Patyka, kiedy chłopcy dzielą się opłotkiem.

— Babka nie zawsze jest kryształowo uczciwa w interesach. Na wszelki wypadek ma więc na lądowisku w porcie kosmicznym prywatny jacht. Mogą go używać wszyscy członkowie rodu Sabalos, gdyby odczuli gwałtowną potrzebę…

— Niespodziewanych wakacji? — spytał Hrsh-Hgn.

5

Wszechświat podzielony był na dwie części rozdzielone pięciocentymetrową skorupą z monomolekularnej stali. Po wewnętrznej stronie znajdował się luksusowy jacht One Jump Ahead, wygodny dla jednego pasażera i nader ciasny dla trzech, zwłaszcza że jeden był metalowy, a drugi śmierdział mułem. Po zewnętrznej zaś cała reszta wszechświata, składająca się głównie z niczego ze śladami wodoru. Oraz planet zamieszkanych przez ludzi creapii.

Wśród nich wyróżniały się: Terra Novae bogata w metale i dynamicznie rozwijająca się technicznie. Third Eye, zalesiona od tundry po bagna mangrowe, gdzie wiatr śpiewał dziwne melodie, a ludzie byli jeszcze bardziej obcy niż phnoby i rozmawiali oczami i umysłami. Eggplant słynące z wojowniczych wegetarian z przymusu. Planeta drosków Quaducquakucckuaquekekecqac; odwiedzający ją ludzie ledwie skubali strasznie znajome jedzenie i byli wdzięczni, że gospodarze są na tyle dobrze wychowani, że tylko spoglądają łakomie na gości. Laoth, gdzie jedynymi żywymi istotami byli ludzie, a w powietrzu latały ptaki, strumienie zaś pełne były ryb. No i wszystkie planety creapii, na których za niską temperaturę uznawano tę, w której woda właśnie wyparowała.

W pozostałej pustce na uwagę zasługiwały sundogi, rasa The Pod, no i Pierwszy Bank Syriański…

— Szesnaście — powiedział Isaac.

— Żyjemy z pewnośśścią w nieufnym wszechśśświecie — ocenił Hrsh-Hgn.

Ig, który poruszał się z wdziękiem kogoś, kto całe życie przebywał w nieważkości, właśnie wychynął z jakiegoś kąta, trzymając w pysku coś, co z grubsza przypominało pasikonika i nawet miało podobną do pierwowzoru kopię umysłu, tyle że znacznie lepsze oczy i uszy.

— Korodore rzeczywiście zapluskwił ten statek — przyznał Dom, odwracając się od ekranu. — Brawo, Ig!… szukaj dalej.

Z orbity Widdershins była szaroniebieska, wielka i częściowo pokryta chmurami. Do Tau City, nad którym wisiała chmura dymu, docierał świt.

Kabina była ciasna i pełna łokci, z których większość należała do Isaaca, siedzącego w fotelu pilota.

— Mam szefa babcię na linii — oznajmił robot, przestając obserwować Iga. — Szef będzie z nią gadał czy mam wyłączyć?

— Jest zła?

— Kamiennie spokojna.

— O rany, to jeszcze gorzej. — Dom włączył interkom.

— Mam ci niewiele do powiedzenia, chciałabym tylko przypomnieć, że masz obowiązki względem planety — rozległ się spokojny głos Joan L — Nic dla ciebie nie znaczą? Poza tym możesz zostać zabity.