A teraz musiał wrócić do domu i stawić czoło Babci, rlioć zaczynał się czuć głupio. Zastanawiał się, czego właściwie oczekiwał po Wieży — może uczucia kosmicznego podziwu, może wrażenia powagi Czasu. Na pewno nie tego znajomego do obrzydliwości wrażenia bycia obserwowanym. Zupełnie jak w domu. Odwrócił się z niesmakiem.
Coś przemknęło obok jego twarzy z sykiem rozgrzanego powietrza i trafiło w wieżę, zmieniając się w kwiat lodowych kryształów, gdy energia zetknęła się z mrozem. Dom nie kontemplował tego, lecz odruchowo padł, przeturlał się, zerwał na nogi i ruszył natychmiast biegiem. Drugie wyładowanie minęło go o metr, wypalając linię wśród trzcin. Pognał przed siebie, tłumiąc odruch, by się obejrzeć — Korodore skutecznie wbił mu do głowy zasady postępowania w razie zamachu. Jak powtarzał szef ochrony, ciekawość zazwyczaj ma cenę życia.
Na brzegu laguny Dom odbił się i skoczył. Gdy uderzył o powierzchnię wody, trzeci strzał musnął mu pierś. Coś mu zadzwoniło w uszach i ogarnęła go kojąca zieleń pełna bąbelków…
Dom ocknął się, instynktownie nie otwierając oczu i ostrożnie badając resztą zmysłów otoczenie. Leżał na mieszance piasku, mułu, suchych trzcin i muszli, czyli na tym, co na większości Widdershins uchodziło za ziemię. Był w cieniu. Fale przypływu załamywały się niedaleko, a to, na czym leżał, kołysało się lekko w ich rytm. Powietrze pachniało i smakowało solą zmieszaną z bagnem, zapachem trzcin i… czymś jeszcze. Owo coś było dość intensywne i dziwnie znajome.
Coś lub ktoś siedział bardzo blisko. Dom uniósł jedną powiekę i dostrzegł niewielkie stworzenie, przyglądające mu się z uwagą i natężeniem. Było małe, pękate i porośnięte różowymi włosami wyrastającymi z łusek pokrywających ciało. I miało ryjek będący dziwną mieszanką dziobu i trąby. Poza tym miało trzy pary nóg (każdą inną) i było na Widdershins prawie legendą.
Za plecami Doma ktoś rozpalił ogień. Zdecydował się usiąść. Poczuł się tak, jakby ktoś położył mu na piersiach rozpaloną do czerwoności sztabę.
— O juvindo may psutivi — rozległ się łagodny głos.
Zobaczył nad sobą gębę rodem z porządnego koszmaru: szara skóra zwisała w fałdach pod czterokrotnie więszymi niż należy oczami, których źrenice przypominały pływające w mleku paciorki. Z boku znajdowały się wielkie płaskie uszy, zwrócone teraz w jego kierunku, a całość wieńczyła para przeciwsłonecznych gogli. Ponieważ phnob próbował mówić po jangilsku, Dom zebrał się w sobie i odpowoedział uprzejmie w wyłamującym szczękę phnobijskim.
— Naukowiec — odparł zwięźle phnob. — Nazywam się Fff-Ssshsss. A ty jesteś przewodniczący Sssabalosss.
— Do jutra nie jestem. — Dom skrzywił się z bólu.
— Aha. Nie próbuj sssię szybko ruszać, rana jessst powierzchowna, ale bolesssna. Opatrzyłem ją, to oparzenie od ssstrzału z broni energetycznej.
Różowy stworek wciąż uważnie go obserwował.
Dom powoli odwrócił głowę — leżał na małej polance na środku pływającej wyspy, jakich wiele okalalało porośnięte trzciną bagna. Wyspa płynęła powoli pod wiatr, a gdzieś z dołu dochodziło ciche, lecz wyraźne pulsowanie zabytkowego silnika deuterowego. Polanka przykryta była zgrabną siecią maskującą skutecznie przed wykryciem z powietrza. Jednak tylko wzrokowym, gdyż silniki i mechanizm napędowy, ukryty pod grubą warstwą trzcin, mogły wykryć nawet proste urządzenia skanujące. Tylko że wokół i po bagnach krążyło sobie kilkaset tysięcy takich wysepek i nikt się nimi specjalnie nie interesował. Po dojściu do tego wniosku Dom zaczął mieć podejrzenia…
Dalszy tok myślowy przerwało pojawienie się phnoba z ciężkim tshuri. Był to nóż o dwóch ostrzach. Kff-Shs przerzucał go w zamyśleniu z ręki do ręki, obserwując nagiego Doma. Widać było, że obecność czarnoskórego człowieka wprawia go w zakłopotanie i nie bardzo wie, co ma z tym zrobić. Nim zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, obaj usłyszeli, że coś nadlatuje. I że ma silniki.
Phnob skoczył w bok, odchylił kępę trzcin i wyłączył silnik, po czym padł obok Doma i przyłożył mu nóż do gardła.
— Nawet nie piśśśnij! — polecił.
Obaj leżeli w ciszy i bezruchu, dopóki odgłos silnika nie ucichł w oddali.
Dom nie miał wątpliwości — phnob był przemytnikiem pilacu. Poławiacze dagonów zajmowali się zawodowo połowem pereł narkotycznego pilacu, mając na to licencję Rady Widdershnis. Robili to setkami, w świetle księżyca, używając lin, kombinezonów z grubej skóry i skomplikowanych procedur bezpieczeństwa. A i tak w pobliżu zawsze była platforma przetwórcza ze szpitalem, bo utrata kończyn była na porządku dziennym.
Byli jednakże i inni rybacy, którzy woleli poświęcić bezpieczeństwo w imię czegoś, co nazywali podnieceniem. Zbijali fortuny, choć mieli problemy, by z nich korzystać, pracowali sami i ci, którzy przeżyli pierwsze połowy, byli niezwykle biegli i zręczni. To, co wydarli morzu, było tylko ich, ale śmierć zbierała wśród nich obfite żniwo. Rada czasami przeprowadzała przeciw nim akcje, choć bardziej z poczucia obowiązku niż z nadzieją na sukces. Obecnie złapanych nie zabijano — byłoby to sprzeczne z Przykazaniem, ale kara mogła być dla wielu z nich gorsza od śmierci. Przy ich naturze…
Phnob, zamiast od razu go zabić, wstał, trzymając nóż za cięższe ostrze.
— Skąd się tu wziąłem? — spytał Dom. — Ostatnie co pamiętam…
— Unosssiłeśśś sssię ssspokojnie wśśśród lilii, ranny w pierśśś. Od rana wszędzie latała bezpieka, szukając kogośśś, więc byłem ciekaw i cię wyciągnąłem.
— Dziękuję. — Dom usiadł ostrożnie. — Jak daleko jesteśmy od Wieży?
— Około czterdziestu kilometrów, a upłynęliśmy może z dwa od tego czasu.
— Czterdzieści!? Ktoś mnie postrzelił przy samej Wieży!
— Może dobrze pływasz, jak na topielca. Dom powoli wstał, nie spuszczając wzroku z noża, którym tamten znów zaczął się bawić.
— Dużo zebrałeś pilacu? — spytał.
— Osiemnaście kilo w ciągu ostatnich dwudziestu ośmiu lat — odparł phnob, obserwując obojętnie niebo.
— Musisz być dobrym rybakiem.
— Wiele razy umierałem w innych liniach czasu. Może ten wszechświat to moja szansa, a tysiące innych, ja” już dawno nie żyją. Co do tego mają umiejętności?
Nóż niezmordowanie przelatywał z dłoni do dłoni, błyskając w świetle palącego słońca. Dom miał ochotę zwymiotować i kręciło mu się w głowie, ale zdołał pozostać na nogach, czekając na okazję.
Phnob mrugnął nagle.
— Szukam znaku — oznajmił.
— Jakiego?
— Czy mam cię zabić.
W górze przeleciał wolno klucz niebieskich flamingów. Dom odetchnął głęboko i sprężył się. Nóż pomknął w górę szybciej, niż można było dostrzec. Jeden z flamingów opadł, jakby chciał wylądować, i z łomotem spadł między trzciny. Napięcie wypełniające powietrze pękło niczym napięta struna.
Przemytnik w paru skokach dopadł flaminga, wyrwał z jego piersi nóż i zaczął oskubywać zdobycz. Po chwili spojrzał na Doma, akcentując spojrzenie ostrzem noża.
— Rada: nigdy nie myśśśl o ssskoku na kogośśś trzymającego tssshuri. Sssprawiasz wrażenie kogośśś, kto ma do zmarnowania wiele żyć, może dlatego łatwo ryzykujesz, ale lekceważenie noża zawsze kończy się źle. Dom odprężył się. Wiedział, że tamten ma rację.
— Poza tym wdzięcznośśść to sssię już nie liczy? — dodał przemytnik. — Teraz cośśś zjemy, a potem może porozmawiamy.