Z podłogi unosiły się dwa następne roboty wyposażone w antygrawitacyjne pasy, toteż ruszył w górę ku sufitowi poznaczonemu czarnymi plamami. Dopiero gdy znalazł się bliżej, dostrzegł, że są to wyloty jaskiń lub tuneli. I zauważył, ze w pobliżu sklepienia jest znacznie cieplej — gorące powietrze z rykiem uchodziło do otworów i Dom popędził wraz z nim z prostego powodu: nic innego nie mógł zrobić.
Nim się zorientował, prąd powietrza wyniósł go do szerokiego na milę szybu wentylacyjnego, na który wychodziły wszystkie tunele i jaskinie. Szyb liczył wiele mil długości i gdzieś tam w dole widać było oślepiająco biały punkt i słychać grzmoty. Gorąco było prawie namacalne, a pęd tak silny, że złapał go niczym listek i wystrzelił na podobieństwo pocisku.
Po zapierającym dech i na szczęście krótkim locie Dom wystrzelił nad powierzchnię w słupie rozgrzanego powietrza. Wokół panowała noc, z jednej strony (bo pojęcie góry i dołu przestało chwilowo istnieć) rozświetlona gwiazdami. Z drugiej widać było jedynie czerwone oko z białą źrenicą. Oko zdawało się odpływać, za to wokół pojawił się dym — kopciły się sandały, i to na potęgę. Coś go złapało — coś, co zawsze czekało poza granicą światła. Dom zdał sobie tępo sprawę, że dotyk poprzez parę warstw bólu jest prawie przyjemny, choć zamrażał mu oddech w krtani i pokrywał ozdobioną bąblami skórę wzorem kryształków.
Mieszkańcy Widdershins są zręczni — niezręczni szybko tracą życie w czasie połowów. Coś z tej zręczności przeszło na ród Sabalosów i dzięki temu Dom wylądował na nogach. Za to ciężko. I natychmiast zwalił się w śnieg. Wiedział, co to takiego, bo Keja przysłała mu kilka płatków zebranych w zimniejszych rejonach Laoth. Tylko nie napisała, że może ich być aż tyle…
7
Zgodnie z większym sadhimistiańskim kalendarzem na Widdershins przypadała akurat Noc Pomniejszych Bogów, co oznaczało większe niż zwykle zebranie klatchu albo i kilku klatchów na uroczystości. O północy każda z grup rozdzielała się tak, by każdy z członków mógł samotnie obserwować świt. Jak napomykali jednak starsi wiekiem wyznawcy tej nocy, tak naprawdę nikt nie był sam. Rankiem niektórzy okazywali się poetami, inni prorokami albo muzykami. A kilku — szaleńcami.
Grunt, na którym Dom leżał w kałuży letniej wody, był ciepły — stwierdzenie tego zajęło mu jednak zadziwiająco dużo czasu. Mieścił się w niej swobodnie. Dalej leżał śnieg.
Usłyszał odległy ryk powietrza i dostrzegł coś przelatującego przed gwiazdami szybciej od dźwięku. Owo coś zakręciło prawie w miejscu, za nic mając prawa ciążenia, wróciło natychmiast i zatrzymało się zgrabnie przy kałuży, która zaczynała zamarzać. Statek zatańczył chwiejnie, odzyskał pion i znieruchomiał. W burcie otworzył się właz i Isaac zapytał:
— To jak będzie? Wynosimy się stąd czy szefowi się spodobało?
— Miętowej sodowej, szefie?
Dom wziął szklankę, w której pobrzękiwało tyle lodu, że na zewnętrznych ściankach tworzył się szron, i upił ostrożnie łyk. Smakowało jak danie nura w zaspę.
Na rękach, nogach i karku czuł świeżą skórę po regeneracji, poza tym czuł się jak zwykle. Isaac złożył pokładowy warsztat i zamocował na powrót podeszwy w sandałach.
— Przegrzały się i przepaliły — wyjaśnił, podając Domowi obuwie. — Teraz powinny być dobre.
Dom nie odpowiedział, przyglądając się przez okno powierzchni Banku. Kałuża zamarzła na kość, tworząc połyskującą plamę na śniegu. Nie da się ukryć, miał szczęście — po słonecznej stronie woda gotowała się w cieniu. Wywołał Bank przez radio i to, co usłyszał, nie napawało optymizmem — Babcia zabrała Hrsh-Hgna na barkę, a o zabójcy ze złotą obrożą Bank nie wiedział nic. Podobnie jak o losach Iga. Powierzchnię podgrzał, by umożliwić Domowi przeżycie, ponieważ, jak to ujął, śmierć w Banku zdarzała się rzadko, a na Banku jeszcze rzadziej i nie lubił związanych z nimi nieuchronnych śledztw.
Dom skończył rozmowę i siedział chwilę, bębniąc palcami po konsolecie łączności i przyglądając się odbiciu swej twarzy w ekranie. Była zielonkawa z ciemnozielonymi plamami po ostatniej regeneracji, jako że breja na barwę skóry zwracała minimalną uwagę. W oczach widział wspomnienie niedawnego bólu, ale myślał o czymś zupełnie innym — o mężczyźnie w złotej obroży, który straszył go w snach.
— Nikt go nie zauważa — powiedział głośno. — To po prostu twarz z tłumu… I chce mnie zabić.
Powoli wyjął ostatni prezent od Korodore'a. Sporo z nim ćwiczył, ucząc się posługiwać dziwną, wszechstronną bronią o czterech formach zaprogramowanych w atomy, z których się składała. Długi miecz, krótki szeroki nóż, pistolet produkujący kule z zamarzniętej wody atmosferycznej i wystrzeliwujący je z prędkością pozwalającą na przebicie płyty pancernej oraz miotacz dźwiękowy…
— Nie wiem, skąd babcia wiedziała, że tu właśnie przylecimy — przyznał. — Choć to logiczne miejsce… za to wiem, gdzie poleci teraz.
— Na Widdershins?
— Na Band. Wydostanie wszystkie informacje z Hrsh-Hgna, a raczej już je wydostała. Wystarczyło, że zagroziła mu repatriacją na Phnobis.
— Jakoś mi to nie wygląda na groźbę, szefie — ocenił robot.
— Dla phnoba jest, i to poważna. Jeśli wróci na Phnobis, bardzo szybko i nieuchronnie spotka go ceremonialne tshuri. Już pozostali się o to postarają, nie ma obaw. Hrsh powiedział wszystko, co wiedział, i pewnie sporo rzeczy, które właśnie wymyślił.
Isaac siadł w fotelu pilota i zaproponował:
— Możemy wrócić do domu. W końcu chodzi jej tylko o dobro szefa, szefie.
— Nie możemy wrócić. Nie potrafię tego uzasadnić, ale nie mam wyboru, muszę dokończyć to, co zacząłem… Rozumiesz?
— Nie i nie próbuję. Band, tak? Skalibrowałem komputer nawigacyjny, powinien działać…
— Lepiej, żeby tak było — doradził Dom, nie wypuszczając z dłoni mnemomiecza: jeśli ktoś czekał na niego na Bandzie…
Świecące ściany.
Widmowe, na wpół rozmazane wizje.
Miniaturowe gwiazdy i klaustrofobia wywołans przebywaniem w małym stalowym pudełku w kosmosie.
I iluzje.
— Rany, co to było?
— Dinozaur, szefie. W paski.
Potarł obrożę, nie okazując złości. Złość przeszkadzała skuteczności, a on i tak żył w stanie ciągłego rozdwojenia. Jedynie czasami pozwalał sobie na myśli — nie pełne złości, ale chłodnych, zdecydowanych stwierdzeń, co zrobiłby, gdyby zdołał zdjąć obrożę. Co zrobiłby z Asmanem i zboczonym geniuszem, który wymyślił i opracował system zamontowany w obroży. Na początek z nimi.
Drzwi otworzyły się.
Asman spojrzał i zamarł. Za jego plecami długie pomieszczenie na sekundę także zamarło. Jak zwykle. W następnej sekundzie Asman celował już w niego, wskazując drugą ręką na trzy kości i kubek na stoliku przy drzwiach. W prawej dłoni trzymał strippera ze zdemontowanymi wszystkimi bezpiecznikami i podpiłowanym spustem. Nawet w ostateczności zdołałby wystrzelić, o czym obaj wiedzieli.
Wziął kubek i od niechcenia wyrzucił kostki na stół.
Trzy szóstki.
— Jeszcze raz! — polecił Asman. Ponownie trzy szóstki.
— Jeszcze raz? — spytał uprzejmie. Asman uśmiechnął się, odłożył broń i potrząsnął głową.
— Przykro mi — powiedział, nawet nie próbując udawać, że tak jest w istocie. — Wiesz, jak to jest.
— Wiem. Pewnego dnia mi się nie uda. Pomyślałeś o tym?
— W dniu, w którym tak się stanie, Ways, będzie to oznaczało, że to nie ty stoisz w drzwiach. Albo jeśli to będziesz ty, nie będziesz już sobą. I wiesz, że wtedy strzelę. — Asman wstał. Obszedł biurko i klepnął go w ramię. — Dobrze ci poszło…