— A jak niby miało pójść?
Ways miał kiedyś okazję zobaczyć własną specyfikację. Było to w szybie technicznym wypełnionym chlorem, gdy nie był oficjalnie używany, by uniemożliwić nielegalne dotarcie do danych osobowych. Nie pamiętał, po co konkretnie się tam zjawił — było to jedno z wielu zadań zleconych przez Asmana, ale I przypadkiem natknął się tam na własne dane i zapamiętał je.
Był robotem klasy piątej, ale z dużymi modyfikacjami. Miał ukrytą broń, systemy łączności i skrytki, i był zewnętrznie repliką człowieka. Opracowanie go było kilkakroć trudniejsze od zaprojektowania normalnego robota. Choćby urządzenia pozwalające mu płakać czy system powodujący wzrost włosów na głowie, nie wspominając już o specjalistycznym wyposażeniu zawodowym. A na dodatek jeszcze jedno; specyfikacje w znacznej części wypełniały wzory prawdopodobieństwa i dość długo zastanawiał się dlaczego. Otóż roboty klasy piątej były prawnie ludźmi, gdyż opracowywano je tak, by były wszystkim, czym mógł być człowiek; jego zaprojektowano tak, by był szczęściarzem.
Asman zaprowadził go do fresku zajmującego całą długą ścianę niskiego pomieszczenia. Niczym się ono nie wyróżniało, podobnie jak ludzie obsługujący urządzenia — mogłoby to być centrum dowodzenia ochrony na jakiejkolwiek planecie kierowanej przez radę. Z jakości powietrza i światła sądząc, pomieszczenie to znajdowało się pod ziemią. Ways zresztą mógł dokładnie ustalić, ile poziomów pancerza i ekranów je osłania. Sądząc po jego zachowaniu — podświadoma wyższość i pewność siebie kogoś, kto jest u siebie w domu — znajdowali się na Ziemi: Asman był Ziemianinem.
Fresk przedstawiał jasno oświetloną plątaninę wielobarwnych linii, kół i bloków rachunku prawdopodobieństwa bez przerwy nieznacznie się zmieniających.
— Dobrze ci poszło — powtórzył Asman — bo skierował się wzdłuż właściwego wyliczenia.
— A skąd mam to wiedzieć? Ja tylko próbuję go zabić tak jak innych. Mam spróbować na Bandzie?
— Nie. Następna twoja interwencja będzie… — Asman przyjrzał się tęczowym liniom — …po jego wizycie u creapii. Mamy zresztą plany na każdą ewentualność w obliczeniach. Wtedy zabierzemy się za niego i do creapii. Potem jeszcze raz, gdy znajdzie się na Laoth i będziemy we wszechświecie jokerów.
— Te informacje są mi potrzebne? — spytał Ways, mrugając powiekami.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— To, co powiedziałem. Wykonano mnie gdzieś na Laoth albo na Księżycu według dostarczonych przez ciebie zapotrzebowań. Jestem robotem.
— Co niczego nie zmienia: gdyby na naszym miejscu byli creapii, po prostu wyhodowaliby odpowiedniego osobnika. Ponieważ ludzi nie da się w ten sposób modyfikować, boby tego nie przeżyli, zbudowano ciebie…
— Wiem. Jestem repliką człowieka, od rosnących paznokci do drażniącego potu pod pachami. Wszystko sfałszowane. Więc, czy te informacje muszę znać?
— Rozumiem. Nie jesteś ciekaw?
— Oczywiście. Dlaczego on nie ginie, gdy go zabijam?
— Bo wszechświat się zmienia.
Jeśli strzeli się do kogoś z bliska tak, że promień strippera obejmie całe ciało ofiary, to według wszelkich zasad sztuki i nauki powinna zostać z niego jedynie monomolekularna mgła, trochę śmiecia na podłodze i smród spalenizny. Zdarzają się jednak przypadki — stripper może się zdesynchronizować albo strzelający miał halucynacje, że strzelał. W zmieniającym się wszechświecie przypadki są na porządku dziennym, ponieważ nie istnieje w nim coś takiego jak związek przyczynowo-skutkowy i absolutna pewność. Rządzą nim lokalne wiry w strumieniu całkowitej przypadkowości — rzucona w górę moneta może spaść na każdą ze stron, na kant albo nie spaść wcale.
— Dom Sabalos najprawdopodobniej odkryje świat jokerów w ciągu… — Asman spojrzał na koniec fresku — …najbliższych dwudziestu dni standardowych. Nie jesteśmy w stanie go powstrzymać i jest to nasza pierwsza porażka po paru tysiącach sukcesów.
— Dwóch tysiącach trzystu dziewięciu — odezwał się Ways. — Wiem, bo ich wszystkich zabiłem.
— Wszyscy mieli prawidłowe równania życiowe, każdy mógł dokonać odkrycia. Choćby jego ojciec.
— A teraz to nie działa — ocenił spokojnie Ways. — Znaleźliśmy historię, której nie jesteśmy w stanie zmienić, a co gorsza staliśmy się podejrzani. Weźmy młodego Sabalosa; nadzwyczajne środki ostrożności na zupełnie niegroźnej planecie. Ród po śmierci ojca musiał nabrać podejrzeń, że chłopakowi coś grozi, i to spoza planety. Prywatnie wątpię, czy w ogóle powiedziano mu wcześniej o istnieniu jokerów. I jeszcze jedno: praktycznie zmuszono go, by odkrył świat jokerów. Asman bez słowa zatarł ręce.
— Gdybyśmy nie próbowali go zabić, prawdopodobnie wciąż przebywałby na Widdershins — kontynuował Ways. — A tak lata po galaktyce z robotem i ekspertem od spraw jokerów. I to dobrym, z tego co słyszałem.
— Naturalnie nigdzie nie musi latać — zauważył Asman. — Ale to, co powiedziałeś, jest prawdą. W związku z tym opracowaliśmy plan awaryjny: jeśli wszystko inne zawiedzie, możemy lecieć za nim.
Zapadła ciężka cisza, którą przerwał dopiero Ways cichym pytaniem:
— Na ciemną stronę Słońca?
— Jeśli nie będzie innego wyjścia, tak. Według ostatnich obliczeń tak właśnie zrobimy.
— I przygotujecie się do tego?
— Już jesteśmy przygotowani. Czasami mam upiorne wrażenie, że żyjemy w zamkniętym kręgu stale powtarzających się wydarzeń. Robimy coś, gdyż tak zostało przepowiedziane, a przepowiedziano to, bo tak postąpiliśmy: wyłącznie skutki bez przyczyn. Mimo to polecimy, i to dobrze uzbrojeni.
Ways przyjrzał mu się uważnie, po czyni rozejrzał się po sali, rozważając możliwość życia w ostatecznym zamkniętym obwodzie i zastanawiając się, czy jego mieszkańcy zdają sobie z tego sprawę.
— Nie przekonuje mnie to — stwierdził. — Dlaczego on nie umiera?
— A uwierzysz, że jokery zmieniają wszechświat, by pozostał żywy? — spytał Asman, wzruszając ramionami. — Ostatnio to najpopularniejsze wyjaśnienie. Może chcą, by odkrył ich planetę. Może czekają, by zostać odkryci: to nasza główna hipoteza. Może to jedyny sposób, by dotrzeć do wszechświata, w którym żyją: metodą drobnych kroczków i zmian we wszechświatach. To mniej popularna wersja, ale również warta rozważenia..
Ways milczał. *.•• ' f •.
— Zdaje się, że dałem ci do myślenia? v Robot przytaknął, odsunął płaszcz i pogrzebał przy swej piersi. Otworzyła się w niej skrytka, z której wyjął małą klatkę pospiesznie zespawaną z grubego przewodu energetycznego. Siedzące w niej sześcionogie różowe stworzenie przypominające szczura z trąbą poruszyło się, zawyło i opluło Asmana.
— Spodziewam się, że wiesz, co to takiego? — spytał.
— Jego maskotka. — Asman zamyślił się. — Jest w herbie Widdershins, a w detale się nie wgłębialiśmy. Ig. Dziwny stworek, prawda?
— Dziwny — przyznał Ways. — Wiem, jak się rozmnażają i co jedzą; to ostatnie z doświadczenia, najwyraźniej sztuczną skórę też. Ostatnio stałem się ekspertem od igów. Poławiacze z Widdershins uważają, że to dusze ich utopionych towarzyszy: najwyraźniej są podobne. Są trzecim co do wielkości lądowym gatunkiem na tej planecie. Phnoby twierdzą, że przynoszą szczęście, a poławiacze, że jak się któryś zaprzyjaźni z człowiekiem, nigdy nie zginie on gwałtowną śmiercią. Mogą mieć elementarny zmysł psychiczny, jak psy czy smoki z Third Eye, choć trudno powiedzieć dlaczego, skoro nie mają naturalnych wrogów. Stały się czymś w rodzaju godła planety. Bomba powinna zostać umieszczona pomiędzy żebrami.