Podjechało jeszcze kilku sprzedawców, więc w końcu kupili po mapie i weszli do Labiryntu. Od czasu do czasu któryś z badaczy przypominał, że Labirynt najprawdopodobniej nigdy przez jokerów nie był pomyślany czy zaprojektowany jako labirynt, ale ponieważ żaden nie potrafił wymyślić innego wiarygodnego jego zastosowania, sprawa ucichła. Dom nie był zaskoczony, gdy obaj towarzysze wyblakli i zniknęli po paru krokach, gdyż Hrsh-Hgn uprzedził go co do tej anomalii.
Coś w monomolekularnych ścianach tworzyło dla każdego znajdującego się w ich obrębie indywidualny wszechświat, dlatego też mapy czy zdjęcia były całkowicie bezużyteczne. Od czasu do czasu jedynie widać było innych obecnych — Dom zauważył Hrssh-Hgna, albo raczej jego cień wychodzący ze ściany i znikający w innej. Ruszył jego śladem, lecz ściana okazała się nie do przebycia, i to mimo próby użycia broni, gdy już sprawdzili, że nikt nie patrzy. Jak na iluzję była niezwykle solidna.
Po jakichś dziesięciu minutach ostrego marszu Dom dotarł do centrum Labiryntu. Wciąż trzymał w dłoni mnemomiecz (w tej chwili zmieniony na strippera) i — na wszelki wypadek — palec na spuście.
Ways, słysząc jego kroki, odwrócił się i uśmiechnął.
— Widzę, że spodziewałeś się mnie spotkać — powitał go uprzejmie.
Dom strzelił.
Ways spojrzał nań z urazą i wyciągnął dłoń. W powietrzu zmaterializowała się zakrzywiająca światło sfera, połknęła serię pocisków i zniknęła w połowie drogi do Doma.
— Runda pierwsza — oznajmił Ways. — Mam pole rezonansowo-tłumiące, a co ty masz?
— Kim jesteś? — Dom przestawił konfigurację na nóż i cisnął.
— Ways z Ziemi. — Ways złapał nóż w powietrzu i odrzucił. — Obawiam się, że stępiłeś ostrze, ale rzut był niczego sobie.
— Miałem zamiar zapytać cię, czy przybyłeś, by mnie zabić, ale to nie byłoby zbyt inteligentne pytanie, prawda?
— Nie bardzo — przyznał Ways. — Choć, jak widać, nie bardzo mi się udaje, muszę próbować, bo to w przeciwnym razie byłaby wolna walka.
— Wyjaśnisz mi dlaczego?
— Jasne. Zrozum, że wszechświat jest za mały dla nas i dla jokerów. Niektórzy obawiają się, że dzięki tobie jokerów można spodziewać się lada chwila.
— Czego oni się spodziewają? Genialnych potworów?!
— Sądzę, że spodziewają się bogów. Z genialnymi potworami można sobie poradzić, z bogami to zupełnie inna sprawa, a nikt nie chce zostać rasą niewolniczą. Aha, mam coś dla ciebie. — Ways dosunął klapkę na piersiach, wyjął ze schowka Iga i cisnął go w Doma.
Ig, siedząc już na ramieniu Doma, posłał mu pełne nienawiści spojrzenie obiecujące zemstę i zanurkował właścicielowi za koszulę.
— I jeszcze taki drobiazg… — Ways pomacał torbę, sprawdził schowek. — Przepraszam za opóźnienie, ale wiesz, jak to jest, kiedy się czegoś szuka… A, jest!
Dom odruchowo złapał niewielką szarą kulkę, nim zdołał nad sobą zapanować. Była przyjemnie ciepła. Dopiero wtedy zorientował się, że Ways bacznie mu się przygląda.
— To silnik matrycowy bez zabezpieczeń — wyjaśnił. — Właśnie powinien urwać ci głowę. Prymitywne, ale skuteczne. Jak dotąd.
Dom cisnął kulę ponad najbliższą ścianę — mignęła w promieniach słońc, nim wylądowała ciężko w następnej alejce. Ways wpadł na niego z impetem. Obaj wylądowali na posadzce, ale Dom zdołał odchylić głowę, dzięki czemu pięść Waysa rąbnęła o płyty podłogi z siłą wystarczającą do zniszczenia sztucznej skóry. Ways machnął na odlew i czubkami palców zdołał skaleczyć go w głowę, na co zareagował Ig, skacząc mu do oczu. Robot strącił go niedbałym machnięciem i odskoczył, zaciskając dłonie w pięści.
— Nie wierzę w niewrażliwość — oznajmił. — Musi istnieć sposób, by cię zabić. Załatwmy to w stary sprawdzony sposób.
W tym momencie silnik eksplodował. Siła wybuchu cisnęła robota na przeciwległą ścianę, ale w locie zdołał trafić Doma stopą w klatkę piersiową.
Wysoko nad nimi podchodził do lądowania jakiś statek.
10
Podstawowym narzędziem rolniczym na Laoth jest śrubokręt.
Łoże było reliktem — określenie „zabytek” było zdecydowanie zbyt młode. Był to czarny potężny mebel z symbolem dynastii Taminic-Ping. Z niego Dom obejrzał resztę pokoju poprzez rzednącą błękitną mgiełkę.
Znajdował się w skarbonce. Albo w muzeum. Ktoś zwiózł tu meble, ozdoby i drobiazgi z całej galaktyki i porozstawiał je, beztrosko ignorując miejsce i czas pochodzenia. Pamięciowe gobeliny, na których dawno zapomniani bohaterowie w kółko odtwarzali równie zapomnianą historię, pokrywały dwie ściany. Figury tstame w uroczystych strojach prężyły się na szachownicy, umieszczonej w gigantycznym sztucznym rubinie. Nieaktywna wodna rzeźba spoczywała; na dnie zbiornika obok gabloty z Wczesnego Chroj mu, zawierającej świątynną ceramikę przemycone z Phnobis. Ściany pokrywały purpurowe draperie] nieśmiało prześwitujące spod obrazów i makat.
Dom przypomniał sobie rodzinną posiadłość, gdzie królował oszalały funkcjonalizm. Jedynymi ozdobami było logo sadhimistów i Przykazanie w stosownej oprawie. Nawet elektryczności nie wpuszczono dalej niż do kuchni. A ród Sabalos był bogaty — tak bogaty, że stać go było na prostotę. Właściciel tego pokoju był albo znacznie biedniejszy, albo tak majętny, że przy nim wyglądaliby jak żebracy.
Koło ucha poczuł coś ciepłego. Odwrócił głowę — Ig zwinięty w kłębek leżał na polu sypialnym i czując jego wzrok, otworzył jedno oko i zamruczał. Dom niezgrabnie wstał i omal nie rozłożył się jak długi na podłodze — przyciąganie było nieco większe niż w domu. Podszedł do okna, rozsunął story i ujrzał rozpłaszczone przez refrakcję anemiczne czerwone słońce opadające za górzysty horyzont. Coś małego przeleciało zrywami za oknem, znalazło otwarty lufcik i wleciało do pokoju. Miało metalowe skrzydła, małe śmigiełko i kierowało się do światła, a więc musiała to być laothańska ćma. Słońce, które zaszło, to była Tau Ceti, a wydawało się blade, ponieważ atmosfera prawie zupełnie pozbawiona była kurzu. Gdy Dom już doszedł do tych wniosków, poczuł się dumny z własnej bystrości.
Odrzwia z brązu po przeciwnej stronie pokoju otworzyły się i wszedł Isaac.
— Cześć, szefie — odezwał się zniechęcony. — Jak się szef czuje?
— Jakby mi ktoś powtykał pogrzebacze w korpus. Ostatnie, co pamiętam, to Labirynt na Minos.
— Zgadza się. Znaleźliśmy cię przy wejściu z zapadniętą klatką piersiową. Wyglądała jak lej po bombie. Ig tak się darł, że omal nie stracił głosu.
Dom siadł ciężko.
— Przy wejściu? — zdziwił się. — Jak ja się tam dostałem?… Zaraz… sprawdziliście centrum Labiryntu?
— Sprawdziliśmy, ale każdy swoje. Kolejny zamach? Dom opowiedział mu o przebiegu spotkania.
— No tak… — mruknął robot. — Babcia szefa zjawiła 'się zaraz potem, a ponieważ miała szybki statek, a obaj z Hrsh-Hgnem sądziliśmy, że szef umiera, no to…
— W porządku. Ale nie jesteśmy na Widdershins.
— Zatrzymaliśmy się tu, żeby szefa podleczyli. Nawet ciało szefa ma ograniczone możliwości autonaprawy.