Выбрать главу

— Poważnie mówisz?

— Jak najpoważniej. Ale porozmawiamy o tym później. Wybierasz się na Maskę!

— Musisz! — Tarli obiegł stół. — To specjalna produkcja: Sub-Lunar napisał ją na statku. Ojciec lubi trochę rozrywki po dobrym posiłku.

Dom uznał spektakl za średnio rozrywkowy. Tematem była aktualna polityka Ziemi i Zewnętrznych Światów — zawsze dawało to asumpt do śmiechu, a sztukę napisano w starogreckim — postaci nosiły duże maski wysadzane klejnotami. Chór był złożony z robotów.

A potem Doma wbiło w fotel.

Głównym protagonistą był kozłowaty Przewodniczący Pan, z rogami i ogonem, który ciągle miał jakieś ciemne interesy z Pierwszym Bankiem Syriańskim — nadętą srebrzystą kulą na cienkich nóżkach.

Bank: — UWAŻASZ, ŻE CZŁOWIEK MOŻE ZAPOBIEC TEMU, BY ROBOTY GO ZDYSTANSOWAŁY?

Pan: — Naturalnie. Jaki robot może wykonywać moją pracę? Głupszych niż klasa pierwsza nie ma i nie będzie.

Chór: Brekekekex, koax, współosiowy!

Pan: — A kim jest ten strudzony wędrowiec?

Na scenę wtoczył się nowy aktor — wściekle zielony, obładowany parą skrzydlatych sandałów, z których sypały się pióra, potężnym gumowym mieczem, gigantyczną butlą z wodą i siedzącą na ramieniu maszkarą. Był to jakiś koszmar preparatora, złożony ze szklanych oczu, piór, kęp futra i rozmaitych pazurów.

Pan: — O bogowie! Co ty robisz z tym dziwactwem?

Podróżny: — Tylko nie dziwactwem, to moje zwierzątko!

Pan: — Do niego mówiłem. Czego szukasz, przechodniu? Znajdź to wreszcie, żebyśmy mogli kontynuować nasz skecz.

Podróżny rozejrzał się krótkowzrocznie po scenie i skoncentrował na publiczności.

Podróżny [mamrocząc]: — Szukam świata żartownisiów.

Pan: — Spróbuj Ziemi. Na Terra Novae też mają niezłe poczucie humoru. Aha: Tych żartownisiów. Wynocha, durniu: oni nie istnieją. A może istnieją?

Podróżny: — Tak i nie. To znaczy nie i tak.

Bank: — WSZYSCY WIEDZĄ, ŻE SIĘ PRZENIEŚLI DO WSZECHŚWIATA ZA ŚCIANĄ…

Pan: — …to dlaczego nie poszukać po ciemnej stronie Słońca?

Podróżny: — Rany, racja! Ciemna strona Słońca, tak? Już tam idę.

I wytoczył się ze sceny.

Następnego ranka Dom obudził się w tej samej przeładowanej sypialni, wykąpał w złotej wannie i przespacerował do jadalni. Spóźnił się na oficjalne śniadanie, bo długo dyskutował z Joan I. Spóźnienie mu odpowiadało, dyskusja zaś okazała się bezowocna, podobnie jak badanie Iga, którego w laboratorium prześwietlono i przeskanowano w poszukiwaniu każdego możliwego rodzaju broni, omal nie wpędzając go w szok. Nie znaleziono niczego, ale Ig był od rana dziwnie cichy.

Sub-Lunar odleciał zaraz po przedstawieniu, gdyż otrzymał jakieś niezwykle pilne wezwanie z Ziemi. Wielki okrągły stół sprzątnięto, za to na blacie pod oknem zostawiono rozmaite półmiski przykryte pokrywami. Dom zajął się doświadczalnym sprawdzaniem zawartości: pod pierwszą znalazł wędzoną rybę czerwonej barwy, pod drugą pozostałości po dziku, pod trzecią owoce. Zdecydował się na rybę, przeniósł danie na stół i z czystej ciekawości uniósł kolejną pokrywę, którą natychmiast z łoskotem opuścił imperator musiał podejmować co najmniej jednego droska na śniadaniu.

Kilka minut później otworzyły się niewielkie drzwi i do sali weszła dziewczyna — drobna, zgrabna i śniada jak Tarli. Dom uśmiechnął się, ona zaczerwieniła i nie spuszczając z niego wzroku, podeszła do blatu. Wybrała rybę i siadła po przeciwnej strome stołu. A Dom gapił się na nią, bo zdawała się promieniować złocistym blaskiem — każdy jej ruch pozostawiał w powietrzu powoli niknący ślad. Był to prosty efekt elektrofizyczny, ale robił duże wrażenie.

Jedli w milczeniu przerywanym jedynie przez szum antycznego standardowego zegara. W końcu Dom zebrał się na odwagę i spytał:

— Mówisz po jangilsku?… Linaka Comerks diwac?… To może droskański?… upaquaduc, uh lapidi-quac nunquackuqc quipaduckuadicquakak?

Nalała sobie filiżankę kawy i uśmiechnęła się do niego. Dom jęknął w duchu: droskański był zły, ale phnobijski jeszcze gorszy. Przygotował narządy mowy do ostatecznego testu i wysyczał:

— Ffnbassshsss sssFFssshsss… fusss sssfghn Gsss?

Trafiła go drugim uśmiechem i klasnęła w dłonie. Chwilę później poczuł na plecach czyjś wzrok i obejrzał się. Stał za nim olbrzym równie szeroki jak wysoki, a dochodził prawie do dwóch metrów. Potężna postać zakończona była małą głową i ubrana w skórzany przyodziewek w znajomy czerwono-niebieski wzorek. Za szeroki pas pozatykane były rozmaite egzemplarze ręcznej broni, a ich właściciel przyglądał mu się obojętnie. Był to drosk — i to stary, więc oczywiście była. Gdyby w pałacu znajdowały się jakieś samce, skończyłyby w jej prywatnej lodówce.

Dziewczyna zaśpiewała coś melodyjnym jak dzwoneczek głosem.

Czerwone oczka dwa metry nad ziemią mrugnęły.

— Imperatorka pytać, co ty powiedzieć?

— Po prostu próbowałem być towarzyski. Kim jesteś?

Po krótkiej wymianie zdań z dziewczyną olbrzymka odparła:

— Ochroniarz i przyzwoitka.

— Ekonomiczne połączenie.

— Lady Sharli pytać, czy ty się przejechać?

I nie czekając na odpowiedź, podniosła go jedną ręką, co obudziło Iga. Warknął, wyszczerzył zęby i miauknął, gdy delikatnie złapała go w drugą dłoń, mrucząc coś. Ig zamrugał i wdrapał się po jej ręce i ramieniu na głowę, gdzie rozsiadł się wygodnie.

Sharli zdążyła wyjść na patio i przyjrzała się Domowi życzliwie, gdy wylądował u jej stóp niczym worek śmieci. A potem tupnęła, co wprawiło go w szczere zdumienie — nawet jego matka, a była ekspertką w atakach złości, nie posuwała się tak daleko. Dziewczyna pogroziła palcem, olbrzymka skłoniła się i pomogła mu wstać.

Przed patio stał robot turystyczny i trzymał uzdy dwóch innych robotów o kształtach koni. Dom widział konia tylko raz — gdy odsyłał prezent urodzinowy. Teraz miał okazję zobaczyć oryginalne laothańskie konie. Sharli dosiadła tego, który miał sierść z drapowanego aluminium i uprząż uplecioną z drutów ozdobionych dzwoneczkami i klejnotami. Koń Doma miał barwę miedzi i gdy jeździec wdrapał się na siodło sterujące, odwrócił łeb o sto osiemdziesiąt stopni, przyjrzał się wielopłaszczyznowymi oczyma i spytał:

— Umiesz jeździć konno, facet?

— Nie wiem. Nigdy nie próbowałem.

— Dobra, to mi nie przeszkadzaj, co? — zaproponował koń, grzebiąc kopytem.

Powoli ruszyli, mając za plecami maszerującą olbrzymkę.

— Dlaczego wsadzili mózg klasy piątej w konia? — zainteresował się Dom.

— Bo jestem tylko dla gości, a z niektórymi trzeba inteligentnie pogadać. Ty masz odkryć to wielkie El-Ay na niebie?

— Ja. Spotkałeś kiedyś klasę piątą z rejestracją TR-3B4-5?

— Jasne: razem nas programowano. Wylądował na jakimś zadupiu jako zaufany tamtejszego króla. A mnie się trafiła ta fucha.

— Tak mi się wydawało, że znasz mojego Isaaca. Macie podobny styl konwersacji.

— Być koniem to w końcu nie tak źle — koń zmienił temat, potrząsając łbem. — Muszą mnie dobrze traktować, bo oficjalnie jestem człowiekiem. Ma się regularne przeglądy, trzy ładowania dziennie… Mówiłeś coś?

— Myślę. — Dom przygryzł wargę i rozglądał się ciekawie.