Hrsh-Hgn odchrząknął i oświadczył:
— Chciałbym przypomnieć, że podobne teorie krążą wśśśród phnobów, drosssków, creapii, tarquinów, ssspoonerów i wielu innych rasss. Prawie wszyssstkie rasssy uważają, że sssą jokerami. Creapii twierdzą na przykład, że nikt inny nie zgromadziłby wiedzy wyssstarczającej do zajęcia Sśśrodka Wszechśśświata. Phnoby uważają, że tylko ktośśś o ich zrozumieniu całośśści mógłby tak idealnie zaprojektować i wykonać Gwiazdy Łańcuchowe. Ssspoonerzy sssą przekonani, że jedynie przy ich przemianie reim tole w gramepe możliwe jest zrozumienie Labiryntu. Tarquini nadają, że…
— Już wszyscy wiemy, o co chodzi — przerwał mu imperator.
— We wszechświecie jest tylko jedno Słońce — powiedział Dom, zyskując w ten sposób niepodzielną uwagę wszystkich obecnych. — To proste… gwiazd jest wiele, ale prawdziwe Słońce, czerwone, jest tylko jedno.
Prawda była o włos — widział przez nich i przez ściany, mogąc spojrzeć w kosmopolityczny świat pięćdziesięciu dwóch znanych ras inteligentnych, w którym niczym żółtko w jajku tkwił sobie świat jokerów po ciemnej stronie Słońca. Po namyśle doszedł do wniosku, że tej wiedzy mu nie podarowano — zbyt logicznie był w stanie udowodnić swój tok myślowy, tłumaczący wszystko zupełnie jak w uczciwym równaniu rachunku prawdopodobieństwa.
Pomyślał, że ojciec świadomie poszedł na śmierć, jak przystało na dobrego matematyka, ale miał też zamiar…
Coś zadźwięczało za jego plecami i znajomy głos mruknął:
— To już naprawdę przechodzi pojęcie! — Stojący w drzwiach Ways spojrzał z obrzydzeniem na swój stripper i wszedł do pokoju. — Dobry wieczór Waszej Eminencji i reszcie obecnych. Mniej więcej w tym miejscu ktoś bez sensu wzywa strażników.
Ściany zniknęły. Trzej strażnicy wystrzelili równocześnie i zniknęli w chmurkach szarego pyłu.
— Stripper to jedno z wykorzystań generatora matrycy — wyjaśnił uprzejmie Ways. — W niezwykle rzadkich okolicznościach może się zepsuć, co objawia się odwróceniem zasady działania: tworzy pole odbijające strzały innych stripperów i to pod tym samym kątem. Sądzę, że właśnie to nastąpiło.
Pierwszy zapanował nad sobą imperator — nalał wina, podał kielich Waysowi i uśmiechnął się chłodno.
— Byłbyś uprzejmy wyjaśnić, jak się tu dostałeś? — spytał. — Wygląda na to, że muszę wymienić system alarmowy.
— Przydałoby się. Wylądowałem na tarasie bez żadnych problemów. Sądzę, że większość systemów po prostu zawiodła.
— Masz duże szczęście — zauważył Ptarmigan.
— Tak zostałem zbudowany. Niedaleko stąd zresztą.
— Aha, przypominam sobie: szczęście jako cecha elektroniczna. Sam przeglądałem plany, szkoda, że nie pomyśleliśmy o jakimś wyłączniku.
— Nie zadziałałby — zapewnił go Ways. — No, dość pogawędki. Czy ktoś wie, jak mogę zabić Doma Sabalosa, który wydaje się nieśmiertelny i niewrażliwy? Założę się, że jeśli zrzucę mu na łeb skałę, to planeta przyspieszy obroty, by wybić ją z kursu.
Sharli cięła bez ostrzeżenia — jej koto trafiło robota w pierś i rozprysnęło się na atomy. Zaskoczona spojrzała z niedowierzaniem na rękojeść.
— Nie przejmuj się: teoretycznie jest to możliwe — pocieszył ją Ways. — Przepraszam.
Wyjął z kieszeni oficjalny pistolet używany przez United Spies i strzelił w Doma.
Kula zatrzymała się o metr od niego i zawisła.
Przez wszechświat przebiegło lekkie drżenie.
— Opór molekularny — ocenił Ways. — Cholera! Siadł ciężko i sięgnął po kielich. Gdy go opróżnił, uśmiechnął się i wskazał bronią sufit.
— Tam musi być ponad setka statków i okrętów wszystkich chyba ras. Wszystkie bacznie obserwują planetę i siebie nawzajem. Ile planet liczy ten system, Eminencjo?
— Od odlotu Banku spodziewam się, że sześć.
— Zgadza się, choć niedokładnie: Bank znajduje się na orbicie czterdziestu milionów mil za orbitą… jak| się nazywa wasza najdalej położona planeta?
— Far Out — mruknął Tarli.
— No to za nią. Jak widać, wszyscy są niezwykle zainteresowani poczynaniami Doma w ciągu kilku najbliższych dni. Ja zresztą też, toteż poczyniłem pewne modyfikacje w dotychczasowych uzgodnieniach: wszyscy udamy się do świata jokerów. — Wymownym machnięciem broni uciszył nagły gwar. — Dom i ja jesteśmy szczęściarzami. Moje szczęście jest gwarantowane elektronicznie, jego, jak sądzę, jest sprawką jokerów. Obawiam się jednak, że pozostałych określenie „szczęściarz” nie dotyczy. Wyraziłem się wystarczająco jasno, czy muszę się uciekać do użycia tak niesympatycznych określeń, jak: „zakładnik”, „zabić” itp. itd…?
Ledwie wyszli na taras, wyminął ich mechaniczny nietoperz. Na tarasie stał statek, o ile można tak nazwać niewielkie urządzenie o kształtach wyznaczonych przez silnik matrycowy. Oprócz napędu zawierał silnik pilota osłonięty przezroczystą kopułą i ramę na wyposażenie dodatkowe. Podwozie przyspawano do ramy, na której spoczywał silnik matrycowy, i to w zasadzie było wszystko. Funkcjonalizm w pełnym rozkwicie, czyli urządzenie służące do jak najszybszego przenoszenia pasażera z miejsca na miejsce przy zachowaniu jedynie minimum wygód. Imienia nie miał — też było zbyteczne.
Dom wsiadł, zamknął kopułę i przyjrzał się przyrządom. Plastik nieco tłumił głos Waysa, ale nie na tyle, by stał się niezrozumiały:
— I żeby wszystko było jasne: jeśli stracę z tobą kontakt albo ktoś zrobi coś głupiego, będę zmuszony zareagować. Czekaj na nas na orbicie.
Dom wystartował szybko i gładko, a gdy znalazł się poza atmosferą, miał na ekranie cały system Tau Ceti — planety oznaczone były kolorem czerwonym, statki niebieskim, a na samym brzegu ekranu znajdowało się coś, co zmieniało barwę — komputer pokładowy miał mózg klasy drugiej i nie bardzo mógł się zdecydować, czy Bank jest planetą, czy statkiem. Punkt szybko zniknął, Bank bowiem wszedł w nadprzestrzeń, co przy olbrzymich silnikach, jakie Dom widział w jego wnętrzu, nie było niczym nadzwyczajnym.
Dziesięć minut później barka Joan I stała się jasnym punktem nad równikiem planety. Dom zaprogramował komputer, jak mu polecił Ways, i westchnął.
Skok był krótki — trwał ledwie pół godziny czasu subiektywnego i skończył się wewnątrz formacji jakiejś floty. Zgodnie z wcześniejszymi poleceniami Dom nawiązał łączność z barką i na ekranie ukazała się główna kabina. Pośrodku stali zakładnicy, podtrzymując Joan I, a przed nimi leżał Isaac. W pole widzenia wszedł Ways.
— Natrafiłem, jak widzisz, na mały opór, ale nie martw się: już po wszystkim — poinformował Doma.
— Po co ta armada?
— Dla towarzystwa. Możemy być zmuszeni do walki czy do zbadania martwego świata. Przyda się.
Dom ryknął histerycznym śmiechem i wył dłuższą chwilę — przerwał dopiero na widok Iga próbującego znaleźć jakąś kryjówkę na tablicy przyrządów i przyglądającego mu się z przerażeniem.
— Idioci — poinformował Waysa rzeczowo. — Naprawdę sądzicie, że zaprowadzę was do planety?!
Ekran zamigotał i pojawiła się na nim szczupła twarz mężczyzny o czarnych włosach i rysach świadczących z całą pewnością, że pochodzi z Ziemi.
— Przykro mi z powodu niedogodności — odezwał się mężczyzna. — Jestem Franz Asman z Instytutu Jokerów, a to są nasze okręty. Ways jest naszym narzędziem.