— Ziemianin, co? — prychnął Dom. — To znaczy, że nie uważasz, że zakładnicy mogą powstrzymać mnie przed ucieczką. Ziemianin upiekłby własną prababkę, gdyby widział w tym jakąś korzyść.
— Niech nas Sadhim ustrzeże od międzyplanetarnej zawiści. — Asman westchnął zmęczony. — Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu uważnie cię obserwuję i studiuję. W Instytucie zajmuje się tym zespół liczący dwieście osób. Wiemy dość dokładnie, jak postąpisz w określonej sytuacji, więc obaj wiemy, że nie uciekniesz.
— Przeklęta popularność — mruknął Dom, wpatrując się uważnie w ekran, na którym widać było za plecami Asmana grupę postaci skupionych wokół długiego wzoru pełnego brunatnych linii. — Dlaczego?
— Taka już nasza praca. Wiesz, co oznacza słowo „astrolog”?
— Jasne. Jestem spod znaku Łowcy O'Briena.
— Jesteśmy nowymi astrologami. Oceniamy i przewidujemy…
…na podstawie matemagii prawdopodobieństwa przesiewali populację galaktyki w poszukiwaniu osobników, których profil prawdopodobieństwa odpowiadał teoretycznemu odkrywcy świata jokerów. Z nieznanych powodów obliczenia dotyczące jokerów stawały się też nonsensowne, kiedy prowadzono je przy użyciu rachunku prawdopodobieństwa. Było jednak możliwe utworzenie wzoru czy równania z obrzeży otaczających owe logiczne dziury. Oznaczało to mnóstwo dodatkowej roboty, ale dawało rezultaty. W tym roku nie było najgorzej — znaleziono jedynie trzech potencjalnych odkrywców: phnoba z kasty kapłanów, trzymiesięczną dziewczynkę na Third Eye i Doma.
Pierwszą parę zabito bez żadnych kłopotów, natomiast z Domem sytuacja wyglądała zupełnie inaczej i Instytut nie miał pojęcia dlaczego. Jego ojciec także był potencjalnym odkrywcą, a zabito go bez trudności. Mimo to coś chroniło Doma przed wygodnym dla wszystkich usunięciem. Miał zdecydowanie zbyt wiele szczęścia, by można uznać to za naturalne. Ktoś chciał, żeby odkrył świat jokerów.
— Zgadza się — przyznał Dom. — To zasługa jokerów.
— Tak sądziliśmy. — Asman smutno pokiwał głową. — Wiesz, dlaczego nie możemy ci na to pozwolić?
— Chyba wiem, jak przebiega wasze pokrętne rozumowanie. Boicie się jokerów, bo ich nie znacie. Sądzicie, że kontakt nawet z pozostałościami ich kultury was zniszczy. Wydaje mi się, że uważacie, iż ludzie poradzą sobie znacznie lepiej bez bogów.
— Możesz się wyśmiewać, ale to my mamy rację. Nie przeczymy, że artefakty jokerów w pewien sposób wpłynęły stymulujące na międzyrasową współpracę…
— Mów po ludzku! — warknął Dom. — One ją spowodowały. Creapii wynaleźli napęd matrycowy, by znaleźć u innych ras inteligentnych rozwiązanie zagadki jokerów!
— Niech i tak będzie. Wiesz, że na długo przed Sadhimem, a nawet przed lotami w przestrzeń większość ludzi wierzyła w jakąś wszechobecną istotę boską? Nie pomniejszych bogów, odpowiedzialnych przed siłami natury, ale w prawdziwego Dyrektora Wszechświata? Gdyby się okazało, że on naprawdę istnieje, na Ziemi zapanowałby niewyobrażalny chaos: przestałby bowiem być obiektem wygodnej wiary, a stał się faktem. Nie wierzysz w istnienie Słońca; wiesz, że ono istnieje. Mając tę świadomość, ludzie wyginęliby na kompleks niższości. Nie da się żyć, wiedząc o istnieniu takiej potęgi. Istnienie jokerów jako idea było potrzebne, gdyż stanowiło siłę jednoczącą wszystkie rasy, ale nie możemy pozwolić na odkrycie ich świata. Załóżmy, że jest martwy: skoro nawet oni wymarli, to po co starać się żyć i działać? A jeśli żyją, to czy nas zniewolą, czy zignorują? Albo jeszcze gorzej: mogą się z nami zaprzyjaźnić. Pozwolimy ci udać się na ciemną stronę Słońca, musisz jednak zrozumieć, że nie możemy ci pozwolić wrócić.
— Wiem, czym jest świat jokerów — odparł spokojnie Dom. — Wydaje mi się, że wiedziałem to już od pewnego czasu, tylko nie zdawałem sobie sprawy. Wydaje mi się, że wiem, gdzie on jest… we wszechświecie… w naszym wszechświecie jest tylko jedno Słońce, a dali je nam właśnie oni. Sprzęgniesz komputery pokładowe z moim?
Asman skinął potakująco.
— W takim razie zrób to i lećcie za mną.
Kosmos wokół rozjaśniał. Dom wyłączył radiostację i spróbował zignorować złocistopomarańczową łunę wypełniającą statek i to, co go otaczało.
— Dlaczego teraz? — spytał, nie kierując tego do nikogo konkretnego. — I dlaczego ja?!
Ig wzruszył ramionami i odwrócił ku niemu pysk. Odezwał się, tyle że słowa docierały do umysłu Doma bez konieczności używania kłopotliwego narzędzia mowy i słuchu.
…Kłopot polegał na tym, że nigdy nie znaleźliśmy sposobu, jak zostać empatami. Telepatia to co innego: po prostu wyższa forma mowy. Natomiast niemożliwe okazało się poznanie uczuć innej istoty…
— Byliście samotni — domyślił się Dom. — Przez te wszystkie puste lata…
…Isaac powiedziałby: blisko, ale nie do końca. Przeszukaliśmy nawet wszechświaty alternatywne, łącznie z tak ponurymi, że trudno sobie wyobrazić.
W niektórych istnieje życie: są wszechświaty, w których gwiazdy żyją, jest jeden, w którym galaktyka śpiewa. W innym, tam — Ig wskazał łapą i pazur zniknął mu na moment w innym wymiarze — nie istnieje nic poza myślą i zrozumieniem, ale są dla nas zbyt obce. Nadużywacie zresztą tego określenia: nie macie pojęcia, jak obce może się coś okazać. Odkryliśmy to, co creapii właśnie zaczynają rozumieć: że ostateczną nieprzekraczalną barierą jest punkt widzenia jakiejś rasy. Powoli dociera do creapii, że nawet najobiektywniejsze stwierdzenia dotyczące wszechświata nigdy nie będą do końca wolne od subiektywizmu wywołanego przez ich umysły i emocje. Dlatego są takimi ambasadorami międzyrasowej harmonii i tak rozpaczliwie próbują być każdym, tylko nie sobą…
— Dlatego wynaleźliście nas. A właśnie, wynaleźliście? Żeby uzyskać inne punkty widzenia?
…Blisko, raz jeszcze. Musieliśmy jedynie ułatwić ewolucję inteligentnym formom życia. To nie było trudne, na dobrą sprawę przy obecnym poziomie waszej nauki też bylibyście w stanie to zrobić. Chociaż przyznaję, że trafienie we właściwą kombinację w przypadku formy dostosowanej do życia w płynnym helu było trudne. Tak na marginesie, ten Ziemianin, z którym rozmawiałeś, kazał mi wszczepić bombę, ale zdezaktywowałem ją, zanim kazałeś mnie przebadać…
Ig przerwał i podrapał się za uchem.
…Artefakty zostawiliśmy jako prowokację. I obawiam się, że oszukiwaliśmy: zanim opuściliśmy galaktykę, posprzątaliśmy ją naprawdę dokładnie. W niektórych planetach odbudowaliśmy całe jądra, w innych zasoby rud metali, węgla czy ropy, a nawet skamieliny. Chcieliśmy, żebyście mieli uczciwy start życiowy. Owszem, dostaliście używane planety, ale w odtworzonym pierwotnym stanie. Dostaliście też Wieże, Gwiazdy Łańcuchowe i całą resztę kulturowych fałszerstw. Miały wzbudzać podziw, a nie być źródłem informacji. Musieliśmy jednak zostawić jakąś poszlakę, było to, jedynie właściwe z artystycznego punktu widzenia…
— Ciemna strona Słońca — powiedział powoli Dom. — To właściwie dwie poszlaki. Pierwszą było to, że udało nam się to odczytać: gdybyście nie chcieli, nigdy by się nam nie powiodło. Nie potrafiliśmy nawet tłumaczyć phnobijskiego, dopóki phnoby aktywnie nam nie pomogli. Co się tyczy Słońca: chodziło o to, że świadomie odwróciliście się od inteligencji, zostając głupimi zwierzętami.
…No, nie przesadzajmy! Błotne igi nie są aż takie głupie, biorąc pod uwagę środowisko, w jakim żyją. Wybraliśmy nową formę naprawdę starannie. Możesz mi wierzyć: miło jest nie mieć żadnych wrogów i wylegiwać się w ciepłym błocie. Musieliśmy też wbudować zabezpieczenia, jak choćby genetyczny chwyt, powodujący, że jesteśmy zwierzętami przynoszącymi szczęście. Dzięki temu nikt na nas nie poluje. No i alarm umożliwiający przypomnienie sobie przeszłości, gdy nadejdzie właściwy czas. Ta forma fizyczna, choć niewielka, była doskonałą kryjówką…