Выбрать главу

Przy drzwiach stał robot klasy trzeciej, uzbrojony w archaiczny miotacz dźwiękowy. Widząc Doma, ocknął się, zablokował korytarz i wychrypiał tradycyjne wyzwanie rodu:

— Stać! Kto idzie? Wróg czy Przyjaciel Ziemi?

— Naturalnie, że PZ.

Dom jak zwykle miał ochotę podać złą odpowiedź i jak zwykle nad nią zapanował: raz dokonał eksperymentu i miał dość na długo. Głuchota ustąpiła gdzieś po dwóch godzinach, za to rezonans zdemolował magazyn. Babcia, gdy się dowiedziała o wszystkim, uśmiała się do łez, choć rzadko się uśmiechała, po czym wygarbowała mu skórę, by lepiej zapamiętał, czego nie należy robić.

— Przechodź, PZ! — polecił robot.

— Któregoś dnia dowiem się, jak wychodzisz, nie uruchamiając alarmów — obiecał głos Korodore'a.

— Ale jeszcze nie teraz. Musisz się sporo nauczyć.

— Podejdź no do skanera… Dobrze widziałem: ta blizna jest świeża.

— Ktoś do mnie strzelał na bagnie, ale uciekłem.

— Kto? — spytał powoli Korodore, wykazując godne podziwu opanowanie.

— Rany, skąd mam wiedzieć?! Zresztą to było parę godzin temu i… hm…

— Za dziesięć minut jesteś w moim biurze i opowiesz mi przebieg dzisiejszego dnia z dokładnością, która ciebie samego zaskoczy. Zrozumiałeś?

Dom przygryzł wargę, łypnął wrogo i burknął:

— Zrozumiałem.

— To dobrze. Może dzięki temu nie będę szorował zębami tratwy, a ty na miesiąc nie dostaniesz aresztu domowego. — Głos Korodore'a nieco złagodniał. — Co masz na szyi? Wygląda znajomo…

— To bagienny ig.

— Rzadkość, prawda?

Dom zerknął na planetarny herb wyryty nad drzwiami — logo sadhimistów na czerwonej tarczy podtrzymywały na nim niebieskie flamingi i raczej niepodobny do siebie ig. Pod spodem wyryto, zdecylowanie głębiej, niż było to konieczne, Przykazanie.

— Znałem kiedyś przemytnika, który miał takiego — dodał Korodore. — Są o nich ciekawe legendy które chyba znasz. Możesz go wnieść do środka. Kontrolka zgasła, a robot odsunął się, robiąc przej scie.

Dom przemknął przez główną część mieszkalną, kierując się ku kuchniom, w których panowało solid ne zamieszanie w związku z przygotowaniami do ju trzejszego bankietu. Wśliznął się do najbliższej, zła pał talerz z przekąskami ze stojącego przy drzwiach stołu i zniknął w korytarzu ścigany dwujęzycznymi przekleństwami. Spokojnie ruszył korytarzem w la birynt magazynów, schodów, korytarzyków i schow ków, aż dotarł na niewielki dziedziniec. Położono m nim dach z przydymionego plastiku, przez który na wet See-Why wyglądało ponuro. W plastik wtopiono plątaninę cienkich rurek rozpylających stale wodę dzięki czemu na dziedzińcu cały czas mżyło. Na środ ku zbudowano szałas z trzcin, ale próba wyhodowa nią grzybów i porostów na otaczającym go terenie niezbyt się powiodła. Dom odsunął przemoczony ma teriał osłaniający wejście i wszedł.

Hrsh-Hgn siedział w płytkim basenie pełnym letniej wody i czytał sześcian w świetle oliwnej lampki Na powitanie machnął ręką o podwójnym stawie i przyjrzał się Domowi jednym okiem.

— Dobrze, że jesssteśśś, posssłuchaj: „Ssskama for macja dwadzieśśścia kilometrów na południe od Ram py na Third Eye zdaje sssię zawierać ssskamielin dotyczące nie tylko przeszłośśści, ale i przyszłośśśc: które…”

Phnob skończył nagle i ostrożnie odstawił sześcian na podłogę, po czym przyjrzał się uważnie Domowi wpierw jego minie, potem bliźnie, a na koniec igowi wciąż owiniętemu wokół szyi.

— Udajesz — ocenił Dom. — Choć robisz to dobrze, le piej niż Korodore czy nawet poławiacze na nabrzeżu.

— Cieszymy sssię naturalnie, że wróciłeśśś bezpiecznie.

— A wyglądasz, jakbyś zobaczył nieboszczyka. Phnob mrugnął.

— Hrsh, jutro zostanę przewodniczącym rady, co niewiele znaczy…

— To bardzo zaszczytne stanowisko.

— …bo i tak cała władza nadal należeć będzie do Babci. Uważam natomiast, że przewodniczący powinien wiedzieć parę rzeczy. Na przykład dlaczego nigdy nie mówiłeś mi o rachunku prawdopodobieństwa i co się stało… jak zginął mój ojciec? Słyszałem od poławiaczy, że to było na moczarach.

Zapadła tak głęboka cisza, że ig się obudził i zaczął energicznie drapać.

— No — ponaglił Dom — jesteś moim nauczycielem.

— Powiem ci po jutrzejszej ceremonii. Teraz jessst późno… Jutro wszystko ci wyjaśśśnię. Dom popatrzył na niego ze smutkiem.

— Ciekawe, czy jeszcze kiedyś ci zaufam — powiedział cicho. — To jest ważne, a ty nadal udajesz.

— Tak? A jakie uczucia ssstaram sssię ukryć?

— Myślę, że… strach — odparł Dom. — I żal… ale przede wszystkim przerażenie. — I wyszedł. Hrsh-Hgn odczekał, aż jego kroki ucichną w oddali, i złapał za komunikator.

— I co? — rozległ się głos Korodore'a, czekającego na połączenie.

— Był tu! Prawie mu powiedziałem! Był w stanie mnie odczytać! Jak mogliśśśmy do tego dopuśśścić?!

— Nie dopuściliśmy: próbujemy temu zapobiec, jakbyś zapomniał. I to z całych sił. Ale to i tak się wydarzy, albo siedemdziesiąt lat rachunku prawdopodobieństwa pójdzie do ścieku.

Ktośśś powiedział mu o rachunku prawdopodobieńssstwa i Dom pytał mnie o ojca. Ossstrzegam cię:

jak zapyta jeszcze raz, to mu powiem.

— Naprawdę?!

Phnob spuścił wzrok i zamilkł.

Tej nocy dagony, kierując się odwiecznym instynktem, unosiły się licznie, przez co połów był niezwykle obfity. Poławiacze uznali to za omen. Nie byli tylko pewni, czy jest on dobry, czy zły. Znaleźli też o świcie niewielką, na wpół zatopioną wyspę, dryfującą nad głębiną. Była zupełnie pusta.

2

Korodore bezgłośnie szedł pustym korytarzem, rozjaśnionym jedynie światłem poranka wpadającym przez okna. Korodore był masywny i muskularny. Natura obdarzyła go nie wiedzieć czemu okrągłym obliczem radosnego rzeźnika wieprzowego, co miało swoje zalety — żaden bowiem rzeźnik (a już na pewno nie wieprzowy) odruchowo nie poruszał się bezgłośnie i w cieniu.

Drzwi otworzyły się nagle, toteż wszedł tam i krótkim korytarzykiem dostał się do dużego okrągłego pomieszczenia. Ogień na kominku zmienił się w kupkę białego popiołu. Izba była tak skąpo umeblowana, że dawała się obrzucić jednym spojrzeniem: wąskie łóżko, stół i krzesła wykonane ze skorupy dagona, szafa i znak sadhimistów na miedzianym tle wiszący na ścianie stanowiły całe umeblowanie. Do wyposażenia należało jeszcze doliczyć trzy oznaki władzy mieszkańca: zrolowana mapa w dużej skali, obejmująca równikowe obszary planety, niewielka szafka na akta i zegar wskazujący standardowy czas galaktyki.

Z tą prostotą tym bardziej kontrastowały akcesoria rachunku prawdopodobieństwa: od rozsypanej talii kart zreformowanego tarota, których kryształowe obrazy nie były chwilowo aktywne, przez nieco denerwujący wzorek na ekranie przenośnego komputera aż do gorących węgli w niewielkim metalowym naczyniu stojącym na blacie. W powietrzu unosił się dym o dziwnym ponurym zapachu, co oznaczało, że Joan wyłączyła emocje…

Joan I uniosła głowę znad otwartej czarnej księgi leżącej na stole i spytała:

— Też nie możesz spać?

Korodore znacząco podrapał się po nosie.

— Jak pani wie, szefowie służb ochrony nigdy nie sypiają.

— A, tak… wiem. — Potrząsnęła głową. — To było pytanie retoryczne. Obok kominka jest kawa.

Nalał jej filiżankę, podał i powoli zaczął zbierać rozsypane karty. Przyglądała mu się uważnie, przyzwyczajona, że porusza się bez hałasu.