Główna kopuła wykonana była w połowie z przezroczystego pancernego plastiku, dzięki czemu rozciągał się z niej widok na sad, lagunę, bagno i Wieżę na horyzoncie, wyglądającą niczym maszt flagowy, z którego powiewały chmury. Jej widok coś Domowi przypominał, ale nie był w stanie dojść co, więc dał sobie spokój. Przy końcu długiego stołu piętrzyła się góra prezentów — bądź co bądź kończył właśnie pół planetarnego roku. U drugiego końca znajdowało się pojedyncze nakrycie i para robotów kelnerów. No i naturalnie krzesło. Dom zaplanował posiłek długo i starannie. Miał też wiele koncepcji, ale w końcu wybrał menu wszystkich dotychczasowych przewodniczących. Było to słynne menu — według Nowszego Testamentu był to także posiłek, jaki spożył Sadhim, gdy został Tayem Ziemi: ćwierć kromki czarnego chleba, dzwonko solonego suszonego śledzia, jabłko i szklanka wody.
Menu pozostało takie samo, ale Dom wprowadził pewne odmiany. I tak: mąkę przywieziono z Third Eye, ryba była z Widdershins, za to sól wydobyto na Terra Novae, jabłko zaś pochodziło z Earth's Avalon. Wodę stopiono z cząstki komety i łącznie posiłek kosztował jakieś dwa tysiące standardów. Pewne odmiany prostoty były znacznie kosztowniejsze od innych.
Korodore, wychowany na Terra Novae, czyli na koncentratach żywnościowych, obserwował jedzącego Doma ze słabo skrywanym obrzydzeniem, choć nad nudnościami zapanował już dość dawno: w końcu nie był to pierwszy posiłek, jaki podglądał. Obraz pochodził z kamery w robomoskicie siedzącym wysoko pod kopułą. Przełączył obraz na zewnątrz, gdzie na zachodnim trawniku zbierali się goście — większość już przybyła i kręciła się wokół długiego, suto zastawionego stołu. Co najmniej połowę stanowiły phnoby — wielu z buruku, czyli kolonii otaczających Tau City. Rozpoznał bez trudu dyplomatów — wysokich ciemnych samców alfa w goglach przeciwsłonecznych. Mniej ważni i z zasady lepiej przystosowani do światła stali w milczących grupach, toteż chwilę zajęło mu odnalezienie Hrsh-Hgna. Po czwartej zmianie pluskwy odnalazł go czytającego w cieniu balonowca.
Półmrok centrum dowodzenia ochrony rozświetlały głównie ekrany, nad którymi pochylali się oficerowie — tylko Korodore wiedział, że pod szklarnią na północnym trawniku znajdowało się drugie, niniejsze stanowisko, którego obsługa kontrolowała dyżurnych pracujących w centrali. A prywatny obwód bezpieczeństwa, do którego jedynie on miał dostęp, obserwował obserwujących. W rezydencji zaś znajdował się niewielki biokomputer, który sam tam umieścił, po czym wymazał sobie ten fragment pamięci, który był zaprogramowany na obserwowanie jego poczynań.
Ponownie przełączył obraz na gości — tu i ówdzie w tłumie widać było duże złote jaja, czyli przedstawicieli rasy creapii. Doświadczenie nauczyło go, że byli niegroźni — niezwykle rzadko mieszali się w sprawy planet, na których woda pozostawała w stanie ciekłym. Jeden trzymał talerz z krzemowymi kanapkami i od czasu do czasu przenosił którąś do skomplikowanej śluzy ciśnieniowej przed aparatem gębowym. Gawędził przy okazji z Joan I, majestatycznie przystrojoną w czarny mnemoatłas i purpurowy kaftan Dany — kapłanki sadhimistów w negatywnym aspekcie Nocticula Hecate, czyli Pani Nocy i Śmierci, mówiąc po ludzku. Wybór stroju nie był specjalnie taktowny. Joan I uśmiechnęła się do creapii i odwróciła do ukrytej kamery, unosząc dłoń. Korodore włączył dźwięk.
— I jak? — spytała, kolejny raz zaskakując go umiejętnościami subartykulacji.
— Śniadaniuje. Jedzenie trzykrotnie sprawdzone na okoliczność trucizn. Reszta też.
— A jego reakcje na wczorajsze przeżycia?
— Żadnych, bo gdy spał, zablokowałem mu na parę godzin pamięć krótką…
— Jak śmiałeś!
— Wolałabyś, żeby poznał prawdę, pani? Gdybym tego nie zrobił, tak właśnie by się stało. Nawet gdyby musiał ją siłą wytrząsnąć z Hrsh-Hgnu.
— Powinieneś mnie spytać!
Korodore westchnął i sięgnął po sześcian pamięci.
— Przykro mi, ale obecnie pani stopień dostępu do spraw ochrony wynosi tylko 99,087 procent, najprawdopodobniej wskutek głębokich impulsów freudowskich, ale chwilowo sam muszę podejmować tego typu decyzje. Jak już powiedziałem, nie jestem skłonny akceptować rachunku prawdopodobieństwa i jego proroctw. Jeśli pani chce, madame, pani wola.
Wyłączył dźwięk. Joan I przez chwilę stała nieruchomo, próbując się z nim skontaktować, nim się odwróciła i zajęła ożywioną konwersacją z wysokim mężczyzną reprezentującym Radę Ziemi. Korodore zaś przełączył obraz na jadalnię — Doma nie było na ekranie. Dopiero zmiana pluskwy ujawniła, że po prostu znalazł się poza zasięgiem pierwszej kamery, ponieważ zainteresował się prezentami.
Dom otworzył pierwszą paczkę i wyjął z niej antygrawitacyjne sandały jeszcze pokryte cienką warstwą oliwy. Była do nich przyczepiona kartka:
„Od twojego ojca chrzestnego. Zjaw się kiedyś i poorbituj wokół mnie. Robi się czasem strasznie samotnie”.
Uśmiechnął się i włożył je.
Przez parę minut miotał się między wspornikami kopuły i orbitował wokół żyrandola, nim zatrzymał się nieco niepewnie sześć cali nad podłogą. Sandały, jak podejrzewał, były najlepszym prezentem: reszta nie będzie równie interesująca.
Od Hrsh-Hgna dostał sześcian pamięci. Gdy uaktywnił indeks, parę centymetrów nad powierzchnią wyświetliły się białe litery strony tytułowej: „Szklane Zamki. Historia studiów nad jokerami autorstwa doktora Hrsh-Hgna, dedykowana przewodniczącemu Dominickdanielowi Sabalosowi z Widdershins”, a pod spodem drobniejszymi literami: „Numer jeden z limitowanego wydania w jednym (1) egzemplarzu. Wykonano na krzemie szafranowym z Third Eye”.
— Niezwykle gustowny i wysoce stosowny prezent — ocenił Isaac.
Dom przytaknął ruchem głowy i przypadkowo wybrał fragment tekstu.
„(…) zagadką galaktyki. Jak powiedział Sub-Lunar, dla młodego umysłu stanowią część galaktycznej mitologii: Szklane Zamki na Północnym Wietrze Galaktyki. Wieże te zbudowano, nim najstarsza z oficjalnie uznanych humanoidalnych ras odkryła wykorzystanie kamienia. Są one pomnikami rasy (…)”
Odłożył sześcian i otworzył prezent od Korodore'a.
— Wygląda niebezpiecznie — zauważył Isaac.
Dom uśmiechnął się, ostrożnie ujmując mnemomiecz, który z prawie niewidocznym rozmyciem zmienił się w mnemonóż, a po paru sekundach w mnemomiotacz.
— Na Ziemi i Terra Novae używa się mieczy, tak? — spytał z namysłem. — Na Laoth też?
— Owszem, ale z uczciwymi metalowymi ostrzami. Są bardziej paradne, ale i satysfakcjonujące niż miotacze. To to nie jest porządny miecz: to jest wyspecjalizowane narzędzie mordu i proszę nie mówić, że przesadzam.
— Pyskaty jesteś — ocenił Dom z zadowoleniem.
— Dawniej nie byłbym uważany za żywego, szefie.
Prezentem od Joan była prosta czarna szata, na wypadek gdyby został przyjęty na członka ceremonialnego klatchu sadhimistów, od matki zaś dostał prawo własności jednej z jej prywatnych posiadłości na Ziemi. Prezent był zbyt kosztowny, co było typowe dla lady Vian: zawsze tak postępowała przy tych rzadkich okazjach, gdy pamiętała, że ma syna.
Reszta prezentów była od członków rady, dyrektorów i szefów podkomisji — większość droga, zbyt droga, by mógł je zatrzymać, ale tak naprawdę miał ochotę jedynie na jeden z nich: prawo własności robota-konia od Hugagana, szefa stosunków planetarnych.
— Wyprodukowany na Księżycu! — prychnął pogardliwie Isaac, zaglądając mu przez ramię. — Może i dobry, ale gdzie mu tam do naszych z Laoth. One żyją!
— Chyba będę musiał odwiedzić Laoth — mruknął Dom, przyglądając się z namysłem robotowi.