Выбрать главу

— To klejnot wszechświata, zapewniam, szefie.

Dom roześmiał się, sprawdził, czy Ig trzyma się mocno, i uaktywnił pierścień kontrolny — sandały podniosły go tak, jak chciał, i wyleciał przez otwieraną od środka klapę w kopule. Wytracił wysokość spiralą nad laguną, gdzie pasły się oswojone wiatropławy matki. Ig ożywił się, powiercił i zajął wąchaniem wiatru. W dole wiatropławy przestały się paść i utworzyły koło — Vian spędzała godziny, wbijając w ich roślinne móżdżki zasady tak prostych sztuczek.

Ten widok coś mu zaczął przypominać, ale niewyraźnie, więc przestał na to zwracać uwagę i zwiększył wysokość, wśród huku pękających owoców przeleciał przez otaczające trawnik balonowce i brawurowo wyhamował cal nad trawą. Joan I podeszła do niego uroczyście i pocałowała go znacznie czulej niż zazwyczaj. Spojrzał zdziwiony w jej szare oczy, ale jak zwykle nic z nich nie był w stanie wyczytać.

— Jak się czujesz, wnuku, w tym uroczystym dniu? — spytała.

— Jakby świat do mnie należał, madame — odparł. — Ale ty, pani, wyglądasz na zmęczoną.

Wyglądała, prawdę mówiąc, na kogoś, kto wyłączył uczucia, tylko skoro tak, to dlaczego tak się martwiła?

— Zawsze jest człowiekowi ciężko, gdy dziecko wkracza w świat dorosłych. Teraz przestań błaznować: czas, żebyś poznał, kogo trzeba.

Powoli zbliżyła się do nich lady Vian, kryjąc twarz za ciężką szarą woalką. Wyciągnęła białą dłoń, więc Dom przyklęknął i ucałował ją.

— Wejście pana świata — powiedziała. — Kim jest twój metalowy przyjaciel?

— To Isaac, pani. Robot, który nie chce wolności.

— Wszystkich nas skuwają łańcuchy — odparła poważnie. — Nawet jeśli tylko szans i entropii. Czyż jokery nie skrępowały nawet gwiazd?

— Ma pani rzadki dar trafiania w sedno. — Isaac się skłonił.

— Jesteś zarozumiały, robocie, niemniej jednak dziękuję ci. Dom, wolałabym, żebyś darował to różowe muzeum ogrodowi zoologicznemu czy komukolwiek. To zwierzę!

Ig podrapał się, poniuchał i syknął przeciągle. Dom spojrzał nad ramieniem matki i zobaczył wysokiego mężczyznę w długim niebieskim płaszczu z ciężką złotą obrożą. Mężczyzna uśmiechał się, a widząc, że Dom na niego patrzy, mrugnął i wskazał w górę. Dom spojrzał w niebo — stado flamingów zakręcało właśnie nad rezydencją. Przez moment tworzyły koło, a potem z powolnymi uderzeniami skrzydeł odleciały nad morze.

Korodore westchnął z ulgą — jeśli nie liczyć rozpylenia trucizny w powietrzu, jedyny atak mógł być ręczny albo machowy. Trawnik zresztą spowijała filtrująca mgła, toteż trucizną mógł się nie przejmować, a atak fizyczny był z góry skazany na niepowodzenie: ukryte, strategicznie rozmieszczone strippery były w stanie ostrzelać praktycznie każdego z gości.

Pozostała oficjalna procesja przez miasto — Dom miał iść, reszta jechać. Miał mieć na sobie jedynie ołowiano-żelazny łańcuch, znak urzędu. No i siedem rozmaitych typów pola ochronnego, którego generatory znajdowały się w ogniwach łańcucha. Trasa naturalnie znajdowała się na podsłuchu i podglądzie wszystkich ludzkich światów i paru nieludzkich. Część z nich próbowała go przekupić… Korodore nagle pochylił się nad ekranem. W pole widzenia kamery wszedł raptem mężczyzna w niebieskim płaszczu i spojrzał prosto w obiektyw… był to przedstawiciel Rady Ziemi na Tau City, średnio ważny, nowo mianowany. Mężczyzna uniósł lewą nogę i stał, balansując na prawej…

— Madame, zbliżenie faceta w niebieskim płaszczu… Geralle, masz go w celowniku?

— Mam, szefie. Zdjąć go?

Korodore zastanowił się: Ziemia jest potężna, a stanie na jednej nodze trudno uznać za przygotowanie do zamachu.

— Poczekaj.

Mężczyzna wyciągnął lewe ramię i wskazał pierwszym i czwartym palcem prosto na centrum dowodzenia. Przymknął oko i zdawał się celować. Korodore zdecydował się sprawdzić, jak tamten zachowa się bez nerwu wzrokowego, ale polecenia już nie zdążył wydać — potężna eksplozja rzuciła go na bok. Wylądował w przysiadzie ze stripperem w garści i natychmiast skoczył w bok, gdy druga eksplozja zniszczyła konsoletę uzbrojenia. Ta wraz z obsługującym ją oficerem i początkiem jego krzyku zmieniła się w nicość.

Goście uprzejmymi brawami wyrazili umiarkowany aplauz, Dom zaś uniósł się na parę metrów nad ziemię i powiedział:

— Dziękuję wam wszystkim i proszę, by duch świętego Sadhima, jak i pomniejsi bogowie wszystkich ras dali mi… — przerwał mu głuchy huk eksplozji w rezydencji.

Odgłos wybuchu przypomniał mu trzask wystrzału ze strippera przy Wieży Jokerów, a zaraz potem blokada pamięci puściła i wspomnienia zalały go falą na podobieństwo zielonej wody wczoraj…

Na niebie pojawił się szybko rosnący punkt. Gdzieś z oddali usłyszał krzyk matki i w jego polu widzenia pojawił się wyciągnięty w skoku Korodore. Miał dymiące ubranie, pęcherze na dłoniach i krew na twarzy, ale przykrył go z wprawą swym ciałem, krzycząc coś, czego pogrążony we własnym śnie Dom nie zrozumiał.

Mężczyzna w niebieskim płaszczu podszedł lekko i znieruchomiał w teatralnej pozie. Ig zawył.

Korodore odbił się od Doma, trzymając oburącz stripper, zaklął, puścił dymiącą kolbę i skoczył ku wyciągniętej ręce mężczyzny.

Nad osmalonym trawnikiem pojawiła się kula nieświatła i krajobraz się zwinął. See-Why było jasnym słońcem, ale na tle oślepiająco jaskrawego nieba wydało się Domowi ciemne…

3

Zrozumienie jest pierwszym krokiem do kontrolowania. Obecnie rozumiemy rachunek prawdopodobieństwa, ale gdybyśmy go kontrolowali, każdy byłby magiem, należy więc mieć nadzieję, że do tego nie dojdzie, nasz wszechświat bowiem to chwiejny domek z atomów, trzymających się kupy jedynie dzięki związkowi przyczynowo-skutkowemu. W takich warunkach jeden mag to o dwóch za dużo.

Charles Sub-Lunar, Płacz kontinuum
Ryba pływa — rssst! Ptak lata — rssst! Wiewiórka biega — gsrsss! Koło sssię obraca I wszyssstko jessst jednośśścią.
Muszę krzyczeć, a nie mam ussst. Muszę biec, a nie mam ssstóp. Muszę umrzeć, a nie mam życia. Koło sssię obróciło I wszyssstko jessst jednośśścią!
Pieśń pogrzebowa,
region Głębokich Skał, 5 Wysp, Phnobis

Szum morza.

Oddychać? Ale nie mógł oddychać. Dźwięk przychodził i odchodził niczym przypływ. Niósł dziwną harmonię, ciepło i miękkość.

Dom unosił się gdzieś w oddychającym morzu.

Pojawił się przed nim mężczyzna ubrany w starą brązową szatę sadhimisty — kapłana gotowego do ceremonii Durnonocy. Miał znajomą twarz. Jego twarz.

— Nie bądź durniem! Jestem twoim ojcem.

— Cześć, tato. To naprawdę ty? John Sabalos wzruszył ramionami.

— Naturalnie, że to nie ja. Jestem projekcją twojej nieświadomości. Hrssh-Hgn niczego cię nie nauczył?! Cholera, powinieneś być martwy! To byłoby tyle, jeśli chodzi o rachunek prawdopodobieństwa.

— Tato, co się ze mną dzieje? Postać zaczęła blaknąć.

— Nie wiem — odparła. Stawała się przezroczysta. — To twój sen. I zniknęła.

Hrssh-Hgn stał przed znajomym ekranem.