– No cóż, kimkolwiek ten mężczyzna był, raczej na pewno przeniósł się już do wyższych sfer.
Vinnie tak ustawił lewą dłoń przy twarzy, aby nie widzieć obrazu.
– Nienawidzę tego malowidła. Powinienem je pociąć, spalić – albo wyrzucić do najbliższego śmietnika. Miałem przez nie koszmary nocne. Leżałem w łóżku i wyobrażałem sobie, że zaraz otworzą się drzwi, a ten gość z czarną szmatą na głowie będzie stał w korytarzu. Wiedziałem, że tak bym się bał, że nawet nie byłbym w stanie krzyczeć. Leżałbym bez ruchu i patrzył. A on by wszedł do mojego pokoju, jego nogi z każdym krokiem robiłyby się dłuższe i dłuższe, jak teleskopy po czym pochyliłby się nade mną i wiedziałbym, że zaraz mnie zabije.
Jim cofnął się dwa kroki. Obraz był przerażający, ale tak dobrze namalowany, że niemal widać było ruch czarnego materiału, unoszącego się i opadającego w rytm oddechu mężczyzny.
– Nie powinieneś go niszczyć, Vinnie. To cenna rzecz. Spróbuję dowiedzieć się czegoś na jego temat. Mam znajomą w domu aukcyjnym, na pewno będzie mogła wycenić obraz i prawdopodobnie zgodzi się go sprzedać, jeżeli nie będziesz miał nic przeciwko zapłaceniu jej prowizji.
Vinnie popatrzył na niego.
– Proszę bardzo, ale jeżeli okaże się, że nie ma żadnej wartości, spal go…
Jim rozejrzał się. Na ścianach wisiało pełno obrazów, lecz mężczyzna nad kominkiem był jedynym prawdziwym obrazem, pozostałe były fotografiami. Głównie czarno-białe, kilka ręcznie kolorowanych, mocno wyblakłych. Wszystkie oprawiono w heban albo matowane srebro. Były to bardzo dziwne fotografie. Niepokojące. Jedna ukazywała rozpadającą się szopę i stojących przed nią farmerów ze zmarszczonymi czołami. Na drugiej trzech rowerzystów jechało pustą drogą – jeden miał na sobie źle dopasowany kombinezon, zrobiony najwyraźniej z papieru pakowego. Inne zdjęcie przedstawiało pulchną młodą kobietę, ubraną jedynie w koronkowy gorset, z którego wylewały się piersi – stała w oknie, za którym było widać wieżę Eiffla ze spowitym mgłą szczytem. Na jeszcze innym zezowaty bosy chłopak siedział w rowie obok martwego, na wpół zgniłego psa, w którego brzuchu kłębiły się robaki.
– Twój stryj miał dość niezwykły gust.
– Wiem, ale chyba każde z tych zdjęć było dla niego ważne.
Jim przeciął salon i podszedł do oprawnych w metal podwójnych drzwi, wychodzących na wąski balkon. Wyglądały, jakby nie otwierano ich od lat, a sam balkon pokrywała warstwa zwiędłych liści eukaliptusa. Stał na nim jedynie stół z kutego żelaza i drewniane krzesło.
Z balkonu widać było wewnętrzne podwórze z wyschniętą studnią i pięcioma albo sześcioma staromodnymi rowerami. Jimowi przypomniały się włoskie filmy z lat 60., Złodzieje rowerów i Osiem i pół.
– To miejsce tkwi w bąblu czasu.
– W pewnym sensie tak – przyznał Vinnie. – W dalszym ciągu należy do Spółki Powierniczej Benandantich… ludzi, którzy zbudowali ten dom. Mieszkają we włoskim Piemoncie, więc nie bardzo się wszystkim przejmują… no, może poza pobieraniem czynszu. Jest tu dozorca, który odetka ci toaletę, jeżeli mu zapłacisz, a dwa razy w tygodniu przychodzi sprzątaczka, by na nowo wzbić kurz, który zdążył osiąść od ostatniego razu, kiedy go wzbijała.
Zaprowadził Jima do jadalni, gdzie stał stół z dwunastoma różnymi krzesłami i potężna dębowa komoda. Na stole piętrzyły się książki – zarówno stare, oprawne w skórę, jak i nowe, tanie wydania kieszonkowe z pozaginanymi rogami stron. Na dwóch poobijanych skrzynkach był napis: PŁYTY DAGEROTYPOWE. W powietrzu unosił się kwaśny odorek – jak w antykwariacie, Jim czuł tu jednak jeszcze inny zapach, chemiczny, który z czymś mu się kojarzył, choć nie umiał określić z czym.
Wziął jedną z książek i zdjął okulary, aby przeczytać tytuł. Wymarłe plemiona południowej Kalifornii, autorzy Charles Oppenheimer i Leonard Flagg. Przekartkował do środka, gdzie Były zdjęcia. Plemię Serrano – 1851, plemię Luiseno – 1854, Daguenowie – data nieznana. Wszyscy Indianie byli ubrani w swoje najlepsze stroje, a Luiseno z dumą prezentowali ręcznie plecione koszyki. Większość z nich uśmiechała się do aparatu, niektórzy jednak wyglądali na przestraszonych i skonsternowanych, a kilku unosiło ręce, zasłaniając twarz.
Jim opuścił książkę, marszcząc ze zdziwieniem czoło. Nie mógł przestać myśleć o nagiej rzeźbie w holu na dole – z tak samo obronnie uniesioną przed twarzą dłonią. ŚWIATŁO CHWYTA DUSZĘ.
– Chcesz zobaczyć łazienkę? – spytał Vinnie. – Jest całkiem inna.
– Mam nadzieją – odparł Jim i odłożył książką na siół.
Była ogromna i wyglądała jak wyłożona zielonymi kafelkami katedra, a pod sufitem biegł fryz z delfinów. Okna miały zielone szyby, więc obaj wyglądali jak kilkutygodniowe trupy.
– Co sądzisz o prysznicu? – spytał Vinnie. – Moja matka nazywała go Żelazną Dziewicą.
Bez trudu można się było domyślić dlaczego. Kabina prysznicowa, choć wykonana z chromowanej stali i matowego szkła, wyglądała jak średniowieczna sala tortur. Było tu mnóstwo pokręteł, z których trzy miały napisy: MONSUN, ODŚWIEŻENIE i ARKTYKA. Wanna miała nóżki w kształcie niedźwiedzich łap, a emalią pokrywały rdzawe plamy – jakby z kranów kapała krew. Była tak wielka, że mogło się w niej kąpać pięć osób.
Toaleta stała na podwyższeniu, na które wchodziło się po trzech stopniach, a wodę spuszczało się kunsztownie rzeźbioną rączką, która przypominała Jimowi gałkę dźwigni zmiany biegów w packardzie dziadka z 1948 roku.
Tak samo jak wszędzie w łazience panowała cisza – przerywana jedynie kapaniem wody z nieszczelnego kranu.
– Można by tu śpiewać arie operowe – stwierdził Vinnie. Zbiornik na wodę zabulgotał, jakby wyrażał zgodę. – „Nessun donna! Nessun dorma-a-aa!”.
– Jesteś pewien, że mogę tu mieszkać za siedemset pięćdziesiąt dolarów?
– Oczywiście. Sam widzisz, ile trzeba tu napraw. Spróbuj posiedzieć tu przez pół roku i jeżeli ci się nie spodoba, uznamy, że nie ma o czym mówić.
Jim wyciągnął rękę.
– W porządku… Będę się tu czuł jak Miss Faversham* [*W Faversham w hrabstwie Kent co roku odbywa się karnawał, którego ukoronowaniem jest wybór królowej karnawału.]. Albo jak Dracula. Kiedy mogę się wprowadzić?
Vinnie uniósł w górę klucze, bujające się na breloczku w kształcie maski klowna.
– Może dziś? Nie ma lepszego czasu od teraźniejszości.
– Jim pojechał do Sherman Oaks po kotkę – Tibbles Dwa. Wrócił z Waszyngtonu w sobotę po południu i od tamtej pory mieszkał w Grand Studio Hotel przy Hollywood Boulevard, wcale nie tak wspaniałym, jak sugerowała nazwa, i nie mającym nic wspólnego ze studiem filmowym – w dodatku nie pozwalano tam trzymać zwierząt. Mógł zatrzymać się u przyjaciół, być może nawet u Karen, potrzebował jednak czasu na zastanowienie się nad swoim potrzaskanym życiem, uznał więc, że na razie powinien mieszkać sam.
Zaparkował przed schludnym podmiejskim domem należącym do jego przyjaciela, Dennisa Washinsky’ego. Kolegowali się od szkoły średniej. Kiedy zaczynali chodzić do college’u, obaj byli przekonani, że zostaną najlepszymi scenarzystami filmowymi XX wieku. Uważaj, Williamie Goldmanie! Drzyj, Joe Ezsterhas! Gwoli uczciwości należy wspomnieć, że Dennis napisał scenariusze do trzech odcinków Star Trek: Voyager i do telewizyjnego dreszczowca X Marks The Spot, teraz jednak prowadził przez Internet kurs scenopisarstwa dla gospodyń domowych, których szansa na sprzedanie scenariusza jakiemuś studiu filmowemu była jedynie odrobinę większa od szansy trafienia przez meteoryt. Dla Jima ich wspólne wielkie plany zakończyły się belfrowaniem w Drugiej Klasie Specjalnej, a XX wiek należał już do przeszłości.