Tibbles w dalszym ciągu się nie poruszała, nie dawała żadnego znaku, że wie o jego obecności. Jim nie próbował jej dotykać. Czasem miewała dziwne nastroje, zwłaszcza kiedy oddawał ją na przechowanie do Paws-a-While Cattery w Anaheim, i wiedział, że gdy jest obrażona albo wściekła, należy trzymać się od niej z daleka. Kiedy zaczął się spotykać z Karen i zostawił Tibbles w domu samą na dwa dni, po powrocie skoczyła na niego i paskudnie podrapała mu policzek. Wszyscy koledzy z West Grove sądzili, że to robota Karen, i Jim przez wiele dni musiał znosić aluzje, złośliwostki i docinki w rodzaju: „Za bardzo się rozpędziłeś, co?”. Postękując, przeciągnął wielki fotel przez dywanik i przysunął go tak blisko kominka, jak tylko się dało. Wspiął się na siedzisko, czując jak jego buty zapadają się głęboko w wytartą tapicerkę.
– Patrz, zdejmuję obraz, widzisz?
Łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić. Obraz był okropnie ciężki i Jim przez trzy albo cztery minuty bezskutecznie próbował zdjąć go z haka.
– Puszczaj, draniu… – postękiwał, ale drut wciąż się plątał i w końcu Jim musiał pójść do jadalni po krzesło – wyższe, z twardszym siedziskiem. Tibbles przez cały czas obserwowała go półprzymkniętymi ślepiami.
W końcu, zaciskając z wysiłku zęby i napinając mięśnie ramion, zdjął obraz ze ściany i opuścił go na podłogą.
– Gotowe… – wysapał i oparł się o bok kominka, aby odzyskać oddech. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że pod obrazem została wielka płaszczyzna niewypłowiałej tapety. Jej wzór był zaskakująco jaskrawy i świeży, jakby niedawno ją położono.
Tył obrazu był tak brudny, że niemal nabrał struktury wełny, znajdowała się też na nim wyblakła naklejka, z ręcznym napisem: Robert H. Vane, dagerotypista, 17 września 1853. W żałobie z powodu tragedii Daguenów.
Jim pochylił głowę, by lepiej móc przyjrzeć się obrazowi. Dagerotypista? Wiedział, że dagerotypami nazywano dawne płyty fotograficzne – z czasów przed wynalezieniem filmu celuloidowego. W połowie XIX wieku po Kalifornii krążyło kilku znanych dagerotypistów, robiących zdjęcia gór, dolin i Indian.
Ale kim był Robert H. Vane i co to za tragedia Daguenów? I dlaczego ten człowiek postanowił okazywać żałobę w tak dziwaczny sposób, zakładając na głowę kawał czarnego materiału?
W tym momencie usłyszał głos Tibbles – było to bardziej kaszlnięcie niż miauknięcie. Ponieważ kotka wciąż drżała, poszedł do sypialni, otworzył wielką bieliźnianą szafę i znalazł koc. Był gruby, szorstki i pachniał maścią dla koni. Jim ukląkł na podłodze i starannie owinął nim kolkę. Tym razem to, co robił, zdawało się jej obojętne. Nie zaprotestowała nawet, kiedy ją podniósł. Delikatnie położył Tibbles na kanapie. Nie bardzo wiedział, co należy robić z kotem w szoku, ale podejrzewał, że trzeba zapewnić mu ciepło.
– Rozluźnij się, TD. Zanim się spostrzeżesz, futro ci odrośnie.
Kotka popatrzyła na niego podejrzliwie, jakby żadnemu z ludzi nie należało ufać.
Kiedy był już pewien, że Tibbles się uspokoiła, powrócił do oglądania obrazu. Nie mógł go podnieść, więc kawałek po kawałku przeciągnął malarskie monstrum po podłodze do holu wejściowego. Po drodze potknął się o stertę butów i kopnął ją z wściekłością. Pomyślał, że zaraz po pozbyciu się obrazu musi zrobić porządek ze śmierdzącą kolekcją stryja Vinniego.
Pocąc się i klnąc, otworzył drzwi mieszkania, wytoczył obraz na korytarz i oparł go o ścianę. Ciężko oddychał i musiał rozmasować obity łokieć. Jeżeli ktoś ukradnie obraz, no cóż… tylko zrobi mu przysługę.
Właśnie zamierzał wrócić do mieszkania, kiedy otworzyły się drzwi po drugiej stronie korytarza i pojawiła się w nich młoda kobieta – wysoka, z długimi, błyszczącymi czarnymi włosami opadającymi na ramiona. Ubrana była w wyszywany srebrnymi cekinami obcisły czarny sweter bez rękawów, czarne spodnie i czarne, wiązane paskami sandały na niezwykle wysokich obcasach. Jim pomyślał, że wygląda jak Lady Wampir.
– Czeee…ść… – powiedziała z dziwnym akcentem.
– Cześć – odparł Jim.
Kobieta zamknęła drzwi swojego mieszkania na dwa zamki, po czym popatrzyła na oparty o ścianę obraz.
– Nie może go pan tu zostawić.
– Jutro zabiorę go do domu aukcyjnego. Dopiero się wprowadziłem. – Jim wytarł dłoń o dżinsy i wyciągnął przed siebie. – Jestem Jim Rook.
Zignorowała jego dłoń.
– Miło pana poznać. Eleanor Shine. Mimo wszystko nie może pan tego tutaj zostawić. Przepisy przeciwpożarowe zabraniają.
– Jutro rano obrazu już tu nie będzie.
– A jeżeli budynek dziś wieczorem się zapali? Wiem, że to nie nastąpi, ale nie możemy popierać anarchii. Nie można robić wszystkiego, na co ma się ochotę. Jeżeli na to pozwolimy, ludzie zaczną organizować prywatki z szampanem w windzie i trzymać w domu lwiątka.
– Naprawdę tak pani myśli?
– Wiem, że na pewno tak by było. Znam ludzi lepiej, niż oni sami siebie znają.
– No cóż… – mruknął Jim i popatrzył na obraz. Z każdą chwilą coraz bardziej uświadamiał sobie zapach perfum Eleanor. Był to zapach lilii, tak intensywny, że przyprawiał o zawrót głowy.
– Pomogłabym panu – powiedziała Eleanor – ale moje paznokcie…
– Oczywiście. Proszę się nie przejmować.
Odsunął obraz od ściany. Zajrzała z góry, aby zobaczyć, co przedstawia. Wpatrywała się przez długą chwilę w malowidło, jedną ręką odsuwając włosy z twarzy. Wreszcie spojrzała na Jima. Miała zmarszczone czoło.
– Cóż za dziwny obraz…
– Prawda? Nie należy do mnie, dostałem go razem z mieszkaniem. Na naklejce jest napisane, że to był dagerotypista.
– Kto?
– Dagerotypista. Dagerotyp to nazwa dawnej płyty fotograficznej, stosowanej przed wynalezieniem filmu, a dagerotypista to… no cóż, ktoś, kto robił dagerotypy.
– Aha… A dlaczego ma na głowie czarny materiał?
– Podobno jest w żałobie – wyjaśnił Jim.
Kiedy odwracał obraz, Eleanor przesuwała się tak, aby cały czas patrzeć na niego z przodu.
– Mój Boże… – westchnęła. – Niech pan chwilę zaczeka… może pan nim nie poruszać? To naprawdę niezwykłe.
– Coś nie tak?
Wyciągnęła rękę, niemal dotykając powierzchni obrazu. Nie przesadziła, mówiąc, że musi uważać na paznokcie. Były niezwykle długie i pomalowane na srebrno.
– To nie tylko obraz – oświadczyła.
– Nie rozumiem.
– Ma moc… czuję ją. Jak ludzka dusza.
– Naprawdę? Nie bardzo rozumiem, co pani ma aa myśli.
– Nie czuje pan tego? Kimkolwiek był ten człowiek, w obrazie jest zawarta część jego osobowości. Nie mam na myśli podobizny… mówię o nim jako o fizycznej osobie.
Jim popatrzył na nią zmęczonym wzrokiem.
– W dalszym ciągu nie rozumiem, o co pani chodzi.
Eleanor Shine podeszła jeszcze bliżej do płótna i powoli wciągnęła powietrze.
– On tu jest… czuję jego zapach. Albo się ukrywa, albo został uwięziony. Ale na pewno tu jest.
– Mój kot nienawidzi tego obrazu. Tak samo mój przyjaciel, do którego należy to mieszkanie.
– Pana kot? Jaki kot? Nie wolno tu trzymać kotów, proszę pana. Dozwolone są tropikalne ryby, ale tylko pod warunkiem, że ma się ubezpieczenie od zalania z powodu rozbicia akwarium. Ptaki też można mieć, w klatkach. Ale koty nie.
– Tibbles jest bardzo cicha. I bardzo czysta. Bardzo dobrze się zachowuje. To prawie człowiek.
– Nieważne… zasady są ściśle określone. Koty są verboten.
– No dobrze, więc co z tym obrazem? – spytał Jim, aby zmienić temat.
– Nie wiem. Jest bardzo dziwny. Chciał go pan sprzedać?
– Taki mam plan.