Выбрать главу

Jim pokręcił głową.

– Nie. Nigdy. Nie jest to twarz, którą szybko by się zapomniało, prawda? Nie miałby pan nic przeciwko temu, abym to zatrzymał? Może coś przyjdzie mi do głowy.

– Mitchell twierdzi, że był to dobrze zbudowany osobnik – powiedział detektyw Bross zgrzytliwym głosem, przypominającym pracującą betoniarkę. – Mniej więcej tego samego wzrostu i wagi co ja.

Jim popatrzył na niego. Detektyw musiał ważyć przynajmniej sto dwadzieścia pięć kilo.

– Nie przesadza pan?

– Powiedzmy, że jego mama umiała nakłaniać go do jedzenia warzyw.

Jim uważnie przyjrzał się policyjnemu portretowi pamięciowemu. Wydał mu się dziwnie niepokojący. Przypominał twarz przyjaciela, którą po raz pierwszy widzimy w lustrze – dobrze znaną twarz, której lustrzane odbicie wydaje się nieznajome i trochę przerażające.

– Mitchell mówił, że nie widział tego człowieka wychodzącego z domu plażowego, choć prawdopodobnie musiał stamtąd wyjść. Może zrobił to, gdy Mitchell zasnął.

– Więc wygląda na to, że Bobby i Sara zostali zamordowani?

– Niemal na pewno. Jeżeli coś się panu przypomni w związku z tą twarzą, proszę do mnie natychmiast zadzwonić.

– Jasne – odparł Jim.

Kiwnął policjantom głową na pożegnanie. Jego parapsychiczne zdolności pewnie nie robiły na nich najmniejszego wrażenia, ale to już był ich problem. Nie wyczuł na miejscu zbrodni żadnych wibracji, najmniejszych sygnałów – choć dzisiejsza wizyta siostry Brendy w klasie dowodziła, że w dalszym ciągu może widzieć duchy. Nie był jednak w stanie zidentyfikować podejrzanego z policyjnego portretu pamięciowego. Ale na pewno nie był to dozorca szkolny, Walter – choć też był Murzynem o siwych włosach – miał tylko metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i był chudy jak pająk.

Kiedy szedł ku głównemu wejściu do szkoły, ze środka wyszła Karen z Perrym Rittsem z wydziału nauk ścisłych. Perry był mocno opalony, miał przerzedzające się blond włosy, które falowały na wietrze, i twarz zdrowego jak byk faceta – z mnóstwem białych zębów i szeroko otwartymi oczami, jakby wszystko go dziwiło. Karen miała na sobie bluzkę w różową kratę, w której Jim jeszcze jej nie widział, i śmiała się. Wyglądała oczywiście odrobinę starzej, ale pasowało to do niej. Zapomniał już, jaka jest ładna.

Skręcił szybko ku bocznemu wejściu. Jeszcze nie był gotów na spotkanie z Karen. A zwłaszcza nie na to, aby skinąć jej głową i uśmiechnąć się, kiedy będzie przechodziła obok niego z Perrym Rittsem. Wymyślił kiedyś rym do „Perry Ritts”, który nie był ani przyzwoity, ani pochlebny.

Rozdział 7

Po lekcjach Jim poszedł na drinka z Vinniem i Stu Bullivantem z wydziału sztuk pięknych. Stu wyglądał nie jak nauczyciel sztuki, ale jak drwal z Minnesoty – miał wielką krzaczastą brodą i nosił koszulą w czerwoną kratą oraz spodnie z tak szerokimi nogawkami, że do każdej z nich zmieściłby jeszcze Jima. Stu twierdził, że wszystko jest sztuką, a szczególnie zajadle bronił tej teorii po siedmiu piwach. Według Stu nawet wózek na zakupy jest sztuką, ponieważ człowiek zapełnia go przedmiotami, które ujawniają jego wnętrze.

– Stań za kobietą w kasie supermarketu i popatrz, co kupiła. Nie pozwoliłaby ci przeczytać swojego pamiętnika, ale nie ma oporów przed pokazywaniem swoich zakupów, a to znacznie intymniejsze od jakiegokolwiek pamiętnika. Co mówi o kobiecie zakup dwudziestu czterech rolek papieru toaletowego po okazyjnej cenie, sześciu bochenków krojonego na średniej grubości kromki białego chleba, piętnastu litrów mleka, trzydziestu puszek psiej karmy, paczki wkładek do majtek, tuzina gotowych dań obiadowych, środka do udrażniania rur kanalizacyjnych i egzemplarza „National Enquirera”? Wszystko. To przerażająco szczery autoportret. Przerażająco! A to, że namalowała swój autoportret produktami spożywczymi zamiast farbą, wcale nie oznacza, że dzieło jest mniej ważne! To sztuka!

– Chyba pozostanę przy Rembrandcie – stwierdził Jim. – Przynajmniej nie każe nam oglądać posypanych cukrem pączków i maści na brodawki.

Kiedy Stu po raz dziewiąty wyszedł do toalety, Vinnie zapalił papierosa i spytał:

– Jak się urządziłeś? Wszystko gra?

Jim milczał przez chwilę, zastanawiając się, czy opowiedzieć Vinniemu o tym, co przydarzyło się TD, ale zdecydował, że lepiej nie. W końcu w budynku obowiązywał zakaz trzymania kotów.

– Świetnie. Prysznic jest niesamowity. Człowiek czuje się w nim jak pośrodku Niagary, tyle że nieosłonięty beczką.

– Eee… a dobrze… spałeś?

– Tak. W nocy ciągle coś gdzieś skrzypi, ale po jakimś czasie na pewno się przyzwyczaję. Łóżko jest wspaniale: jest w nim miejsce dla mnie i tuzina namiętnych kobiet.

– Jeżeli znajdziesz tylko jedenaście i będziesz potrzebował kogoś do kompletu, znasz mój numer. Ale czy trzynaście osób w łóżku to nie nieszczęśliwa liczba?

– Nieszczęśliwa? Raczej wyczerpująca.

Kiedy Stu wrócił z toalety, Jim odwiózł go do domu, do Westwood. Stu bez przerwy opowiadał, jak bardzo się cieszy, że widzi go z powrotem w West Grove College, ponieważ w Los Angeles nie ma już prawdziwych ludzi – tylko sami oszuści, kłamcy i sprzedawcy szmelcu.

– Coś ci powiem, Jim… niektórzy ludzie są w dzisiejszych czasach tak nieszczerzy, że kupują rzeczy, których nie potrzebują… pasztety z gęsiej wątróbki, słowniki… żebyś myślał, że są inni. Kiedy patrzysz na ich zakupy, wydaje ci się, że mają dobry gust i są wykształceni, a tak naprawdę nie mają fiutów.

– Miłych snów – powiedział Jim, kiedy dowiózł Stu na miejsce, i cierpliwie czekał pod domem kolegi, który wbijał i wbijał klucz w drewno wokół zamka, jakby próbował przyszpilić do drzwi małpi ogon.

Zanim Jimowi udało siej znaleźć kontakt, potknął się o stertę butów stryja Vinniego. W salonie było ciemno i cicho – jeśli nie liczyć tykania włoskiego zegara z brązu, stojącego na kominku.

– Tibbles? TD? – zawołał cicho.

Podszedł do stolika przy kanapie i zapalił jedną z lampek. Potem zapalił drugą i trzecią.

– Tibbles, wszystko w porządku? Gdzie się schowałaś, mała?

W tym momencie ujrzał kotkę – siedziała na samym środku dywanika pod kominkiem, nieruchoma i milcząca. Wpatrywała się w ścianę nad kominkiem. Wisiał tam portret Roberta H. Vane’a, z głową osłoniętą czarnym materiałem.

Jim zdrętwiałymi dłońmi zdjął z ramienia płócienną torbę. Ogarnęło go straszliwe przerażenie. Podszedł do kominka i z niedowierzaniem przyjrzał się obrazowi. Na pewno ważył ponad pięćdziesiąt kilogramów. Kto mógłby go podnieść i ponownie zawiesić na ścianie? Kto mógłby chcieć coś takiego zrobić? I dlaczego?

Znowu popatrzył na Tibbles. Musiała się w ciągu dnia dokładnie wylizać, bo choć w dalszym ciągu miała kilka gołych placków, jej sierść nie była już matowa i poskręcana.

– Co się tutaj dzieje, TD? Ktoś tu był w czasie mojej nieobecności? Hę? Kto to zrobił?

Tibbles jedynie potrząsnęła łebkiem.

Jim cofnął się kilka kroków. Nie wiedział, co o tym myśleć. Był tak skonsternowany, że zaczął się śmiać, ale po chwili przestał. Jeżeli ktoś chciał sobie zażartować, nie był to śmieszny żart.

– A więc… panie Robercie H. Vane! – zawołał głośno. – Mógłbyś mi wyjaśnić, jak dostałeś się na górę?! – Przez chwilą stał i patrzył na obraz, jakby spodziewał się odpowiedzi, ale Robert H. Vane pozostał jak zawsze cichy i tajemniczy pod zakrywającym twarz czarnym materiałem.

Jim poszedł do kuchni i wyjął z lodówki piwo. Wrócił z puszką w ręku do salonu, stanął przed obrazem i znowu zaczął się w niego wpatrywać. Wiedział, że nadprzyrodzone zdarzenia mają miejsce każdego dnia. Osobiście rozmawiał z duchami i widział samodzielnie poruszające się przedmioty, ale nawet duchy nie wszystko potrafiły, a jego zdaniem powieszenie na ścianie tego obrazu wykraczało poza ich możliwości.