Może powiesił go dozorca, sądząc, że Jim sobie nie poradzi?
Rozejrzał się i zauważył, że szary koc, którym przedtem był zakryty obraz, leży starannie złożony na pobliskim krześle. Duchy nie składają koców. Musiał to zrobić człowiek. Może jakiś kuzyn Vinniego? Może Vinnie nie poinformował całej rodziny o wynajęciu mieszkania i ktoś wpadł, by rzucić na nie okiem?
Eleanor Shine? Widziała obraz i doszła do wniosku, że jest w nim coś dziwnego, jakaś tajemna moc. Dlaczego jednak miałaby go wieszać na ścianie – zakładając, że w ogóle dałaby radę to zrobić (a pewnie nie dałaby). Może uznała, że jeżeli malowidło wisiało na ścianie przez wiele lat, nie należy go zdejmować? Bo przecież jeżeli pozwoli się ludziom zdejmować obrazy ze ścian, czego można się spodziewać potem? Prywatek z szampanem w windzie i trzymania w domu lwiątek?
Tak samo jak robił to Vinnie w dzieciństwie, niemal przystawił twarz do płótna, jakby chciał zajrzeć pod czarny materiał na głowie Vane’a. Było to oczywiście niemożliwe, ale odniósł niepokojące wrażenie, że pod materiałem naprawdę jest twarz i w pewnych okolicznościach można ją zobaczyć. Oczywiście pod warunkiem, że obraz zechce ją ujawnić.
Cofnął się. Nie zwrócił do tej pory uwagi na lewą rękę Roberta H. Vane’a, teraz jednak zauważył, że na jego palcu serdecznym jest nie obrączka, a masywny srebrny sygnet z herbem. Choć malarz odwzorował go z pewnymi szczegółami, Jim nie potrafił określić, co przedstawia. Tarczę i dwa skrzyżowane sztylety? Czaszkę i skrzyżowane kości? Nie dało się tego stwierdzić.
– Jeszcze się… nie boimy, prawda, TD? – powiedział Jim do kotki. – „Śpiący i umarli są obrazkami tylko”* [*Tłumaczył Józef Paczkowski.].
Tibbles zamknęła oczy i ziewnęła.
– Szekspir, Makbet, akt drugi, scena druga – wyjaśnił jej Jim. – I zasłaniaj usta, jak ziewasz.
Zrobił sobie kolację z krótko smażonych pasków boczku i drobno pokrojonej żółtej i czerwonej papryki, mocno przyprawionych chilli, kminkiem i czosnkiem. Jeśli nie liczyć polowy kanapki z kurczakiem, przez cały dzień nic nie jadł, kiedy jednak wyłożył zawartość worka na talerz, głód zniknął. Czuł lekkie mdłości – może dlatego, że kuchnię wypełniał dym.
Usiadł za stołem i zaczął dziobać jedzenie widelcem. Nie pozwól, by cię to ruszyło, powiedział sobie. Musi być jakieś racjonalne wytłumaczenie tego, w jaki sposób obraz wrócił na ścianę, a kiedy je odkryjesz, poczujesz się jak kompletny idiota.
Do kuchni weszła Tibbles – trochę kulała i pociągała nosem. Nienawidziła czosnku, Jim nie musiał się więc dzielić z nią swoją kolacją. Znów pogrzebał w talerzu.
– Niedobrze, Tibbles. Niewyjaśnione zdarzenia źle wpływają na mój apetyt.
Odsunął krzesło i wstał, po czym wstawił talerz do kuchenki mikrofalowej, żeby muchy nie dobrały się do jedzenia.
Kiedy zamykał drzwiczki mikrofalówki, oślepił go błysk jaskrawego, błękitnobiałego światła. Odskoczył do tylu, sądząc, że w kuchence zrobiło się spięcie, natychmiast jednak uświadomił sobie, że błysnęło za jego plecami. Nie, jeszcze dalej – w salonie. Tibbles także podskoczyła, schowała się pod zlewozmywakiem, gdzie stała jej miska, i wbiła wzrok w Jima.
Nasłuchiwał przez chwilę. Nie mogła to być błyskawica, bo nie nastąpił grzmot, ale błysk był tak samo jasny, a może nawet jaśniejszy. Choć Jim stał plecami do drzwi salonu, przed oczami miał zielony obraz kuchennego zegara.
Wziął największy kuchenny nóż i ostrożnie poszedł do salonu. Na pierwszy rzut oka nic się tu nie zmieniło, choć w powietrzu unosił się zapach rozgrzanego metalu, jakby ktoś zostawił pusty garnek na włączonej elektrycznej płytce. Jim zaczął krążyć po pokoju i dźgać czubkiem noża meble, ale w pomieszczeniu nikogo nie było – nie znalazł też żadnej wskazówki, co mogło spowodować tak oślepiający błysk.
Wolał nie spoglądać w kierunku portretu Roberta H. Vane’a i starał się nie myśleć o tym, w jaki sposób obraz mógł wrócić na ścianę. Miał zbyt wiele innych rzeczy do zrobienia – na przykład życie do poskładania. Dobrze chociaż, że nie musiał się martwić o karierę zawodową. Miał też wygodne mieszkanie z seksowną sąsiadką po drugiej stronie korytarza. Wprawdzie Tibbles wyglądała jak futrzana czapka Davy’ego Crocketta, zaatakowana przez szaleńca z miotaczem ognia, ale należało się spodziewać, że za tydzień lub dwa spalona sierść odrośnie.
Mimo woli wciąż zastanawiał się jednak, jakim sposobem obraz wrócił na swoje miejsce: wskoczył na hak czy unosił się powoli nad podłogę, jakby dźwigały go niewidzialne dłonie?
Kiedy krążył po salonie, cicho zahuczał dzwonek do drzwi. Jim zamarł z uniesionym w górę nożem. Nie spodziewał się nikogo. Może to dozorca, który przyszedł mu powiedzieć, że powiesił obraz i powinien dostać napiwek? Podszedł do drzwi wejściowych i wyjrzał przez judasza. Zanim zdążył zobaczyć, kto przed nimi stoi, dzwonek ponownie zabuczał.
Otworzył drzwi. Przed nim stała Eleanor Shine. Miała zaplecione w ciasny warkocz włosy i wyglądała jak królewna ze średniowiecznej bajki. Ubrana była w bardzo krótką czarną satynową sukienkę, a na nogach miała botki z czarnego zamszu, przypominające staroceltyckie łapcie. Także teraz pachniała przyprawiającymi o zawroty głowy perfumami.
– Obiecałam wpaść – oznajmiła.
– Oczywiście. Proszę wejść. – Co innego mógł powiedzieć? Przecież go ostrzegała, że zawsze się spóźnia. Dwadzieścia cztery godziny, hm… niezłe spóźnienie.
– Niech pani uważa na… – zaczął, zdążyła się już jednak potknąć o górę butów.
– Boże! Skąd pan je wszystkie ma? Od Imeldy Marcos?
– Nie, należały do właściciela mieszkania. Tego, który zmarł.
– Pan Boschetto… no tak. Bardzo miły człowiek, choć rzadko go widywałam. Zawsze elegancko ubrany. Zawsze bardzo grzeczny. Unosił na powitanie kapelusz, otwierał mi drzwi windy, mówił bueno sera, signora i tak dalej. Zawsze jednak trzymał się na uboczu. Rzadko przychodził na zebrania mieszkańców domu, a kiedy już przyszedł, nic nie mówił.
Weszła długimi krokami do salonu.
– Niesamowite… nigdy tu nie byłam. Jaka oryginalna tapeta! A te zdjęcia… niesamowite! Co jest na tym?
Jim podszedł bliżej i przyjrzał się zdjęciu.
– Kobieta w stroju Amiszów, na szczudłach.
– Ale te szczudła się palą!
– Zgadza się. Jest tu podpis: „Obrzędy religijne, Pensylwania, tysiąc dziewięćset trzydziesty siódmy rok”.
– Co się z nią stało? To straszne! Wszyscy stoją wokół i patrzą w obiektyw! Myśli pan, że ktoś jej pomógł?
Jim pokręcił głową.
– Większość zdjęć jest podobna. To znaczy… tak samo przerażająca. Proszę spojrzeć choćby na to…
Eleanor popatrzyła na maleńką fotografię dziewczynki z kucykami i brzydką twarzą. Choć miała nie więcej niż cztery lata, przystawiała sobie do skroni wielki niklowany rewolwer kalibru.44. Podpis brzmiał: Monika, rosyjska ruletka, Arkansas, 1924 rok.
– Obrzydliwe – wzdrygnęła się Eleanor. – Wie pan, kto robił te zdjęcia? Chyba nie pan Boschetto? Zawsze sądziłam, że to dżentelmen. A te zdjęcia są dość… perwersyjne, prawda? Nie seksualnie, ale… – urwała nagłe.
Dostrzegła obraz nad kominkiem.
– Zawiesił go pan z powrotem! Zdawało mi się, że nie chce go pan trzymać w mieszkaniu!
– Eee… pomyślałem, że go powieszę z powrotem, żeby pani mogła go lepiej obejrzeć. Może kieliszek wina?