Выбрать главу

– Puśćmy muzykę – zaproponował Bobby. – Na co miałabyś ochotę? Na „Największe gnioty Perry’ego Como” czy „Pieśni harpunników”?

– Dlaczego sami czegoś nie zagramy? – spytała Sara, obejmując go.

– Masz na myśli coś w rodzaju duetu?

– Aha… duecik…

Znów się pocałowali – tym razem trwało to tak długo, że Bobby musiał odstawić kieliszek, aby nie rozlać wina. Potem bez słowa wziął Sarę za rękę i zaprowadził ją do głównej sypialni. Także i tu było pełno morskich motywów – wielkie mosiężne loże przykryto granatową narzutą w mewy, na ścianach wisiały obrazy przedstawiające uśmiechające się uwodzicielsko syreny z nagimi piersiami o niebieskich sutkach, otoczone rozpalonymi pożądaniem, wymachującymi szczypcami homarami.

– Przepraszam cię za te obrazy – powiedział Bobby. – To wyobrażenie mojego ojca o porno. Krewetkowe porno.

Opadł plecami na łóżko, a Sara położyła się obok niego. Pocałowała go, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Podciągnęła różowy T-shirt i ściągnęła go przez głowę. Miała biustonosz z prześwitującej białej koronki. Bobby zamknął oczy.

– Co się stało? – spytała.

– Zamykam oczy na wypadek, gdyby to się nie działo naprawdę.

Roześmiała się, znów go pocałowała i zaczęła rozpinać mu pasek w spodniach.

– Powinieneś otworzyć oczy. Wtedy niczego nie stracisz.

Popatrzył na nią i oboje uśmiechnęli się do siebie.

– Masz rację. Kogo obchodzi, czy to się dzieje naprawdę? W każdym razie takie sprawia wrażenie. Nic poza tym się nie liczy, prawda?

– Nie. Jesteśmy tylko ty, ja i to wielkie niebieskie łóżko.

– O Boże! – krzyknął Bobby, gwałtownie usiadł i rozejrzał się. – Moi rodzice!

– Co „moi rodzice”? Nie pojechali na weekend do Phoenix?

– Pojechali, ale chodzi o to łóżko! Robili w nim… no-wiesz-co…

– Co?

– No-wiesz-co. Rozumiesz? To, co rodzice w dalszym ciągu robią, choć trudno w to uwierzyć.

– Co to cię obchodzi? Gdybyśmy poszli do hotelu, byłoby jeszcze gorzej. Tam leżelibyśmy w łóżku, w którym no-wiesz-co robili całkiem obcy ludzie. Setki całkiem obcych ludzi. Ludzi; obok których nawet byś nie usiadł w autobusie. Bobby popatrzył na granatową narzutę.

– Chyba masz rację.

– Chodź… – wymruczała Sara. Usiadła okrakiem na kolanach Bobby’ego i pchnęła go na materac. – Sądziłam, że zamierzasz mi pokazać, iż życie nie kończy się na Bradzie Moorcocku.

Bobby wyciągnął ręce i rozpiął haftki jej biustonosza. Zaczął pieścić ciało dziewczyny, delikatnie gryzł ją w ucho i pociągał zębami kolczyki.

– Pokażę ci, jak wspaniale dzięki tobie się czuję – szepnął jej do ucha. – Sprawiasz, że czuję się jak król Bobby Pierwszy… – Przetoczył ją na materac obok siebie, pogłaskał ją po włosach i sięgnął do kieszeni. – Prezerwatywa – powiedział, pokazując Sarze malutką paczuszkę. – Trzymałem ją na wypadek, gdybym miał zostać zauważony przez najwspanialszą dziewczynę w Drugiej Specjalnej.

– Tylko w Drugiej Specjalnej?

– Przepraszam… w całym wszechświecie.

Wymacał suwak z boku jej krótkiej białej spódniczki, ale kiedy miał go otworzyć, nagle uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać.

– Co się stało?

– Nie wiem… zdawało mi się, że coś słyszałem.

– To pewnie tylko wiatr. Albo zasłony. Zostawiłeś drzwi otwarte?

Bobby wytężył słuch. Z oddali dobiegał cichy poszum oceanu, kłapanie wody o nabrzeże i stukot łódek, był jednak pewien, że słyszy coś jeszcze. Cichy, terkoczący dźwięk, jakby wytwarzany przez owada. Kerr-czikk – a potem długa cisza. Znów go usłyszał. Kerr-czikk.

– Nie słyszysz? – spytał, patrząc na Sarę. – Chyba to jakiś owad.

Dziewczyna wsłuchiwała się, ściskając go mocno za rękę. Tym razem cisza była znacznie dłuższa, ale po chwili dziwny odgłos rozległ się ponownie. Kerr-czikk. Znacznie bliżej.

– To kapanie kranu w kuchni – powiedziała Sara.

– Nie sądzę. Jestem pewien, że to jakiś owad.

Sara objęła Bobby’ego i zaczęła podskakiwać na łóżku.

– Czy to ważne? Jeżeli to owad, to tylko owad, a jeśli kapiący kran, to tylko kapiący kran!

Kerr-czikk. Tym razem brzmiało to tak, jakby dźwięk dochodził zza drzwi sypialni. Bobby złapał Sarę za nadgarstki i syknął:

– Ciii!

– Daj spokój… – zaprotestowała. – Nic tam nie ma…

– Ktoś jest w salonie.

Sara natychmiast złapała T-shirt i zakryła piersi.

– Żartujesz, prawda?

– Nie jestem pewien… ciii…

Minęło kilkadziesiąt sekund. Ocean nadal klaskał – KLAP, KLAP, KLAP – ale po chwili chlupot wody został przerwany przez kolejne kerr-czikk. Tym razem odgłos był nieco inny – przypominał ciche brzęczenie jakiegoś precyzyjnego mechanizmu. Na pewno nie był to owad.

– Hej! – wrzasnął Bobby. – To teren prywatny i jeżeli go natychmiast nie opuścisz, mam prawo strzelać!

Czekali. Nie było odpowiedzi. Sara przytuliła się do Bobby „ego i mruknęła:

– Chyba nikogo tam nie ma. Na pewno tylko wiatr czymś porusza. Może sprawdzisz?

– Już idę – odparł Bobby, ale się nie poruszył.

– No to idź. Sprawdź, co się dzieje. Założę się, że to tylko klosz lampy albo coś w tym stylu.

– Pewnie masz rację – mruknął Bobby.

Właśnie zamierzał wstać z łóżka, kiedy dziwny dźwięk rozległ się ponownie.

Kerr-czikk.

Gdy zamilkł, nagle zgasło światło.

– Kto tam?! – krzyknął Bobby. Jego głos zabrzmiał znacznie bardziej piskliwie, niżby sobie życzył.

Przez chwilą panowała cisza, po czym chłopak spróbował ponownie:

– Kto tam?! Ostrzegam, mam broń! Jeżeli natychmiast nie opuścisz domu, będę strzelał!

Znów nie było odpowiedzi. Sypialnię spowijała nieprzenikniona ciemność. Bobby ścisnął dłoń Sary.

– Idę zapalić światło – powiedział cicho.

– Nie idź! – zawołała Sara, nagle przerażona. – Może zadzwoń na policję…

Bobby przepełzł po łóżku i wymacał nocną szafkę. Przesuwał ręką wokół budzika, aż natrafił na telefon. Podniósł słuchawkę, ale gdy to zrobił, rozległo się kolejne kerr-czikk i sygnał zamilkł.

– Telefon jest odcięty… – szepnął.

– Nie masz komórki?

– Zostawiłem w kuchni. Masz swoją?

– W torebce. Jest w salonie.

– Cholera!

W sypialni było tak ciemno, że Bobby’emu zaczęły krążyć przed oczami czerwone plamy. Wyglądały jak wypływające z głębin oceanu mątwy i meduzy, zamieszkujące czarne otchłanie, do których nigdy nie dociera słońca i gdzie ciśnienie jest tak wielkie, że człowiek w ułamku sekundy zamieniłby się tam w bezkształtną, spłaszczoną masę. Macając rękami, Bobby wrócił do Sary, odnalazł jej bark, a potem plecy.

– W dalszym ciągu nie sądzę, aby ktoś tam był – powiedziała szeptem. – Po prostu wyłączono prąd, i tyle.

– Jeśli uważasz, że nikogo nie ma, to dlaczego szepczesz?

– Na wypadek, gdyby to nie była przerwa w dostawie prądu… ale nie, to tylko jakiś problem z prądem.