Выбрать главу

Odwróciła się do niego. Jej oczy były niezwykle – jakby zrobione z zielonego i białego szkła. Dawno nie spotkał kobiety, której erotyzm byłby tak wyraźnie odczuwalny. Sprawiała wrażenie naładowanej elektrycznością: wydawało się, że gdyby zbliżyła dłoń do swetra z angory, wszystkie wioski uniosłyby się, poruszając palcami mogłaby układać opiłki we wzorki, a gdyby jej dotknąć, rozległyby się ciche trzaski elektrycznych wyładowań.

– Kieliszek wina? Czemu nie? – odparła.

Jim ruszył do kuchni, a ona za nim.

– Gotował pan właśnie. Nie przeszkodziłam w kolacji?

– Nie. Straciłem apetyt…

– Coś pana dręczy.

Wyjął z lodówki butelkę chardonnay i ściągnął folię z szyjki.

– Mam… miałem kilka trudnych lat, to wszystko. Powiedz – my, że mam talent do ściągania na siebie kłopotów.

Tibbles przez cały czas siedziała pod zlewozmywakiem. Popatrzyła na Eleanor i zamiauczała.

– To pana kot?

– Kotka.

– Aha, kotka. Wie pan, że nie może tu zostać? Zarząd domu raczej nie lubi zwierząt…

– Jestem pewien, że uda mi się znaleźć jakieś rozwiązanie.

Eleanor uklękła i zaczęła zagadywać kota:

– Kiciu, pokaż się. Kici-kici-kici… Co ci się stało, malutka? Wyglądasz, jakbyś usiadła za blisko ognia.

– Właśnie o tym między innymi chciałem z panią porozmawiać. To się stało zaraz po tym, jak się tu wprowadziliśmy. Usłyszałem jej wrzask, a kiedy wbiegłem do salonu, okazało się, że stoi na szczycie podstawki do kwiatów i cała się dymi.

– Och, nie! Jest poparzona? Biedna kocina! Niech pan popatrzy na jej sierść! Tak wyglądało moje futro z królików, kiedy dobrały się do niego mole! To było wtedy, kiedy jeszcze nosiłam futra… Proszę pomyśleć, ile królików skacze sobie radośnie dzięki temu, że już nie noszę ich futer!

– Taa… – mruknął Jim, myśląc zupełnie o czym innym.

Eleanor delikatnie pogłaskała Tibbles pod brodą, czemu kotka nigdy nie umiała się oprzeć.

– Biedna mała! Jak to się stało?

– Nie mam pojęcia. W pokoju nie było świec ani nagich przewodów. Nie palił się też ogień.

Eleanor jeszcze raz pogłaskała kotkę i wstała.

– Myśli pan, że ten obraz może mieć z tym coś wspólnego? – zapytała. Nie było to żartobliwe pytanie, raczej żądanie wyjaśnienia, jakby Jim mógł coś na ten temat wiedzieć.

– Nie wiem, ale sposób, w jaki Tibbles patrzyła na to malowidło, mógł sugerować, że obwinia je o podpalenie. Potem schowała się pod kanapą i nie chciała wyjść. Była bardzo przestraszona i bez wątpienia bała się obrazu.

– A pan?

– Nie… oczywiście, że nie, ale jak pani wczoraj powiedziała, ten obraz ma chyba jakąś… nie wiem, jak to określić… – Jim zamachał dłonią, próbując znaleźć odpowiednie słowo.

– Moc?

– Nie jestem pewien, czy nazwałbym to mocą. Z mojego doświadczenia wynika, że niektóre przedmioty sprawiają wrażenie, iż posiadają jakąś moc, choć w rzeczywistości wcale jej nie posiadają. Nie same w sobie. Ale powodują, że ludzie zaczynają zachowywać się inaczej niż zwykle. Takie są maski voodoo, szamańskie kości, krucyfiksy. Sprawiają, że budzi się w nas coś prymitywnego.

Eleanor popatrzyła na niego uważnie.

– Co się stało? – spytał.

Podeszła jeszcze bliżej, przez cały czas się w niego wpatrując. Miał na nosie wągra?

– Może pan widzieć, prawda?

Wiedział, o co jej chodzi, udał jednak, że nie rozumie. Zdolność widzenia duchów przysporzyła mu w ciągu ostatnich lat tak wiele bólu i strachu… i bardziej niż czegokolwiek innego życzył sobie, aby te jego parapsychiczne umiejętności zniknęły. Chciał chodzić po ulicach bez widzenia zmarłych i wszystkich okropieństw, jakie wypełzają z ludzkiej wyobraźni – widm, duchów i stworów, chowających się pod łóżkami i czekających na odpowiedni moment, by móc zacząć łapać dzieci za kostki. Dla łych, którzy to widzieli, te stwory były najprawdziwsze z prawdziwych.

– Chodźmy do salonu – zaproponował.

Wrócili do pokoju, Eleanor nie dała się jednak zbyć.

– Widzi pan.

– No dobrze. Widzę. Skąd pani to wie?

– Ponieważ sama jestem wrażliwa.

– Naprawdę?

– Jestem wrażliwa od dzieciństwa. Widzę duchy, może nie tak jak pan, ale zawsze wiem, kiedy są blisko, i zazwyczaj umiem określić, co myślą, zwłaszcza jeżeli są nieszczęśliwe.

Jim zdjął okulary i potarł oczy. W ciągu ostatnich pięciu, sześciu lat natknął się na wiele „wrażliwych” osób, ale tylko jedna, może dwie spośród nich naprawdę miały parapsychiczne zdolności. Reszta była wariatami albo niebezpiecznymi oszustami.

Eleanor bardzo mu się podobała. Wyglądała na kobietę, która mogłaby mu pomóc zapomnieć o Karen. Była seksowna, inteligentna, elegancka i nieco ekscentryczna, ale jeśli zamierzała udowodnić, że jest wrażliwa, mogło to oznaczać problemy, zwłaszcza gdyby okazało się, że jest „lewa”.

– Może pani usiądzie? – zaproponował.

Eleanor rozejrzała się.

– Czuję tu czyjąś obecność – powiedziała. – Ktoś tutaj jest. – Zmarszczyła czoło i przyłożyła dłoń do ucha, jakby chciała lepiej słyszeć. – Dwie istoty. A nawet więcej niż dwie… znacznie więcej. Ale ważne są tylko te dwie.

Usiadła gwałtownie na kanapie, jakby grała w komórki do wynajęcia. Jej sukienka była bardzo krótka. Popatrzyła na Jima i zapytała:

– Nie wierzy mi pan?

– Niczego takiego nie powiedziałem.

– Ale tak pan myśli. Niech pan jednak sam powie: jeżeli nie mam daru, to skąd bym wiedziała, że pan widzi?

– Może Vinnie pani powiedział? Większość moich przyjaciół o tym wie. Wiedzieli o tym także niektórzy z moich uczniów. To nie takie łatwe do ukrycia.

– Nie znam żadnego Vinniego. Kto to jest?

– Bratanek pana Boschetta. Odziedziczył to mieszkanie. On i jego dwie siostry.

– Jim, ja mówię prawdę. Czuję dwie silne obecności, ale dobrze się ukrywają, bo obawiają się, że je pan zobaczy, zechce pan z nimi rozmawiać i dowie się, co robią.

– Kim one są? I co takiego robią?

Eleanor odstawiła kieliszek na stolik i przycisnęła palce do czoła. Jim zauważył między jej piersiami duży srebrny wisiorek. Przedstawiał okrągłą twarz, przypominającą średniowieczne wyobrażenie Księżyca. Twarz głupca, ale chytrego i okrutnego głupca.

Eleanor zamknęła oczy i odchyliła głowę do tylu. Jim cierpliwie czekał, tylko od czasu do czasu się rozglądał, próbując dostrzec jakiś ślad jej wizji. Włoski zegar powoli odliczał minuty, jakby ledwie starczało mu energii, by posuwać się do przodu. Usta Eleanor lekko się poruszały, Jim nie słyszał jednak, co mówiła. Korciło go, aby spojrzeć na Roberta H. Vane’a, ale jakoś udawało mu się przezwyciężyć tę chęć. Nie zamierzał pozwolić dziewiętnastowiecznemu dagerotypiście ze szmatą na głowie wygrać zabawy w „Mam cię!”.

Sięgnął po kieliszek, ale w tym momencie Eleanor tak mocno złapała go za nadgarstek, że niemal zerwała mu pasek do zegarka.

– To dobre duchy… – powiedziała chrapliwym głosem. – Bardzo dobre. Czuję ich dobroć.

– Kto to?

Nie odpowiedziała.

– Eleanor, kto to jest?

– Przybył… chyba to coś z… weselem. Wesele, tak! Był tam, ale nie był krewnym ani gościem, ani przyjacielem rodziny. Cały był ubrany na czarno… a ona powiedziała…

– Ona? Co za ona?

– Powiedziała: „Wygląda jak grabarz”.

Jim położył dłoń na dłoni Eleanor.

– Hej, słyszysz mnie? Posłuchaj… muszę wiedzieć, co to za duchy. Zapytaj, jak się nazywają.

– To dobre duchy – powtórzyła Eleanor. Przez cały czas miała zamknięte oczy, a palce przyciskała do czoła. – Nie chcą ci zrobić nic złego. Proszą, abyś im wybaczył… „Wybacz nam, ale ktoś musi go znaleźć… ktoś musi go powstrzymać”.