– Kogo, Eleanor? Kto to jest, ten „on”?
– Trzeba go znaleźć, Jim. To nie będzie łatwe. Może się ukrywać niemal wszędzie, ale trzeba go znaleźć i zabić, bo inaczej…
– Co inaczej?!
– Inaczej będzie działał wiecznie i wyłapywał kolejne duchy jak szczurołap. Niewinne duchy, dobre duchy.
– Na Boga, Eleanor… kto?!
Ale ona nie odpowiedziała. Zaczęła coraz głębiej oddychać, wciągając powietrze przez nos i wydychając je ustami z rozdygotanym stękaniem.
– Eleanor! Eleanor! Posłuchaj mnie! Wyjdź z transu! Ona jednak dalej hiperwentylowała, coraz bardziej rozpaczliwie zachłystywała się powietrzem, jakby tonęła.
– Eleanor! Posłuchaj mnie! Eleanor! – krzyczał Jim. Chwycił ją za ramiona i mocno potrząsnął.
– Eleanor! Otwórz oczy! Eleanor, wróć do mnie! Raz… dwa… trzy…
Ale jej oczy pozostawały zamknięte. Zgarbiła się, jakby zapadła w siebie, a jej ręce i nogi zaczęły wiotczeć. Kątem oka Jim dostrzegł w przeciwległym rogu pokoju jakiś ruch. Na tle zasłon zatańczyło coś ciemnego – jakiś cień.
Po chwili zniknął, zaraz jednak znów się pojawił. Wysoki, niewyraźny cień, jaki rzucają ludzkie sylwetki w zimowe dni, niesamowicie wydłużony, pozbawiony proporcji. Choć między lampką na stole i oknem nie było nikogo, a zasłony były zbyt grube, aby światło mogło przeświecać z zewnątrz, cień przesuwał się bezgłośnie po zasłonach, robiąc długie, żyrafie kroki. Po kilku sekundach znowu zniknął, tym razem na dobre, lecz Jim jeszcze długo wpatrywał się we wnękę okienną. Nigdy nie czuł podobnego przerażenia. Najbardziej przestraszył go chód cienia – płynny, ale nierówny – jak krok kogoś, kto musiał nauczyć się radzić sobie ze straszliwym kalectwem. Może nie „kogoś”, a raczej „czegoś”, bo sprawiał wrażenie jakiejś potwornej hybrydy: połączenia człowieka, zwierzęcia i owada. Gdybym go zobaczył w pełnym świetle, pewnie oszalałbym, pomyślał.
– Eleanor! – zawołał ponownie.
Przestała ciężko dyszeć i otworzyła oczy. Zamrugała na widok Jima, jakby ujrzała go po raz pierwszy w życiu.
– Wszystko w porządku? – spytał.
– Tak… chyba tak. – Rozejrzała się po salonie. – Rozmawiałam z nimi. Ze zjawami. Były niesamowite.
– Było tu coś jeszcze. Widziałem to.
– Jim, Boże… ty cały drżysz…
– Było tu coś jeszcze, nie tylko te twoje „zjawy”!
Eleanor popatrzyła na niego zdezorientowana.
– Co to było? Duch? Co robił? Jak wyglądał?
– Jak cień. Sunął przez zasłony, był to jednak nie tylko cień, ale także… – Jim nie umiał znaleźć słów, które by oddały jego przerażenie. Poznał kwintesencję tego, co przychodzi po człowieka w środku nocy. Tego, co kuśtyka, podskakuje i spieszy przez noc, by nas złapać, kiedy się niczego złego nie spodziewamy.
Eleanor kiwnęła głową.
– Wiesz, co to było? – spytał.
– Chyba tak. Moim zdaniem to był on. Człowiek, za którym musisz ruszyć w pogoń.
Jim opadł plecami na oparcie kanapy.
– Ja? Dlaczego ja? Zapomnij o tym. Mowy nie ma.
– A kto inny mógłby to zrobić?
– Nie wiem, Eleanor, i nie interesuje mnie to. Nikogo nie będą ścigał. Koniec, kropka. Raz na zawsze skończyłem z tymi nadprzyrodzonymi głupotami, rozumiesz? Posłuchaj mnie: zamierzam wreszcie przestać widzieć martwych, demony, widma i… tajemnicze cienie, podskakujące na moich zasłonach, nawet jeżeli musiałbym poddać się lobotomii, aby to osiągnąć.
Rozdział 8
Eleanor poczekała, aż Jim skończy, a potem powiedziała po prostu:
– W porządku.
– Co „w porządku”?
– W porządku… bo jeżeli nie chcesz odnaleźć tej istoty, nikt inny nie będzie mógł tego zrobić. Ja też nie.
– No to w porządku.
Jim czekał przez chwilę, spodziewając się, że Eleanor coś jeszcze powie, ale kiedy się nie odezwała, wstał i poszedł do kuchni po następną puszkę piwa. Gdy wracał do salonu, szła za nim Tibbles. Wskoczyła na krzesło obok tego, na którym usiadł.
– Popatrz, w jakim stanie jest moja kotka. Wygląda jak bomba, która wybuchła w fabryce szczotek do klozetów.
– Ona jest kluczem do tego, co tu się wydarzyło – oświadczyła Eleanor.
– Jak to?
– Dokładnie nie wiem, ale zjawy przez cały czas próbowały zwrócić na nią moją uwagę. Niemal jakby fizycznie próbowały odwrócić moją głowę.
– Aha, te „zjawy”… A mówiły coś?
– Nie, one nie mówią. Ja je po prostu czuję. To jak przebywanie w ciemnym pomieszczeniu z mnóstwem ludzi, których się nigdy nie widziało. Można ich poznać jedynie po dotyku albo zapachu. Nie słyszą słów. Mogą tylko próbować wyczuć to, co chcą powiedzieć.
– Wiesz, kim są albo… byli?
– Nie. Za życia nie mieszkali tutaj. Jestem prawie pewna, że to mieszkanie jest im znane, ale nie było ich domem.
– Stryj Vinniego mieszkał tu przez czterdzieści lat, niemal od chwili postawienia budynku. O ile wiem, mieszkał sam. No, prawdopodobnie miał jakieś kobiety… albo mężczyzn. Nic o nim nie wiem poza tym, że nie wyrzucał butów.
Eleanor wstała i zaczęła powoli krążyć po pokoju. Wpatrywała się w podłogę, jakby szukała zgubionego kolczyka.
– Mogli być spokrewnieni z stryjem Vinniego… byli bardzo emocjonalni… bardzo włoscy, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli.
– Nie masz pomysłu, jak mogli się nazywać? Eleanor pokręciła głową.
– Kobieta mogła mieć na imię Flora albo Floretta. Jej obecność sprawiała, że cały czas myślałam o kwiatach… o mnóstwie różnokolorowych kwiatów. Ale to jedynie luźne skojarzenie, może z jej ulubioną sukienką czy nawet z halką. A mężczyzna… nie wiem. Odniosłam wrażenie, że mógł mieć wąsy, to wszystko.
– Kim jest osoba, która tak ich przeraża?
– Nie wiem, jak się nazywa, ale po raz pierwszy ujrzeli ją na czyimś weselu. Moim zdaniem było to wesele jakiegoś bliskiego kuzyna… siostrzenicy albo bratanka. Kobieta przekazała mi mentalny wizerunek panny młodej i pana młodego, słyszałam muzykę akordeonową i klaskanie. Potem wszyscy ustawili się do zdjęcia i wtedy pojawił się ten człowiek. Był ubrany na czarno i z jakiegoś powodu kobieta się go przestraszyła. Bardzo przestraszyła.
– Był fotografem?
– Nie jestem pewna. Nie było to wyraźnie widoczne.
– Widziałaś go?
– Krótko, jej oczami. Ale obraz był bardzo rozmazany.
– Rozpoznałabyś jego twarz, gdybyś ją zobaczyła?
Eleanor zatrzymała się przy nim. Skraj jej sukienki lekko dotykał jego ramienia i Jim czuł intensywny zapach perfum, jakby spryskała nimi wnętrza ud.
– Tak – odparła. – Chybabym rozpoznała.
Wskazał na obraz.
– Sądzisz, że to on? Robert H. Vane?
Skinęła ledwie zauważalnie głową.
– Albo on, albo to, co go opanowało.
Jim pojawił się w szkole tak wcześnie, że mógł zaparkować na miejscu oznakowanym WICEDYREKTOR. Dotychczasowy zastępca dyrektora, doktor Friendly, opuścił West Grove z końcem poprzedniego semestru i doktor Ehrlichman jeszcze nie znalazł odpowiedniego następcy. Jim był pewien, że kimkolwiek będzie następca, na pewno okaże się bardziej przyjazny od doktora Friendly’ego, którego nazywał Grinchem* [*Friendly (ang) – przyjazny, przyjacielski. Życzliwy Grinch – zazdrosna i psotna postać z filmu Grinch - świąt nie będzie.].
Kiedy wysiadał z samochodu, stopa zaplątała mu się w pas bezpieczeństwa i upuścił trzymane w ręku książki i papiery na asfalt. Natychmiast podbiegł do niego dozorca i z trudem hamując śmiech, pomógł mu wszystko pozbierać.