– Cholerne automatyczne pasy… – jęknął Jim.
– Powinien pan naprawić mechanizm. Już drugi dzień z rzędu widzę, jak nakrywa się pan kopytami. Mój siostrzeniec może to panu zrobić za drobną opłatą.
– Dziękuję, Walterze. Jesteś Walter, tak?
– Zgadza się, panie Rook.
– Dobrze, wpadnę dziś do ciebie, to dasz mi numer swojego siostrzeńca. Będziesz mi też mógł opowiedzieć najnowsze szkolne plotki. Nie było mnie tu ponad trzy lata, więc nie wiem, kto kogo podgryza i dlaczego.
– Panie Rook…
– Dozorcy zawsze o wszystkim wiedzą, prawda? Wiedzą, który nauczyciel ma romans z żoną którego kolegi i kto koniu próbuje utrudnić karierę. Wiedzą, którzy uczniowie sprzedają nie to, co należy, i którzy to wąchają. Wiedzą, kto jest porządny i uczciwy, a kto nie. Lubię być z takimi rzeczami na bieżąco.
– Nie wiem, czy mogę o takich rzeczach mówić, panie Rook, ale na pewno poczęstuję pana dobrą kawą.
– W porządku, wobec tego jesteśmy umówieni – powiedział Jim. – Popłuczyny, które dają w pokoju nauczycielskim… to podobno kawa, ale nazywa się tak tylko dlatego, że nie smakuje jak czekolada ani jak herbata, a nie mogą to być szczyny, bo jest brązowa.
Pchnął poobijane niebieskie podwójne drzwi i wszedł do głównego korytarza. Kiedy mijał gabinet doktora Ehrlichmana, podszedł do niego wysoki barczysty uczeń w purpurowo-żółtej bluzie drużyny futbolowej West Grove. Był jednym z tych potężnych młodzieńców, przy których Jim czuł się jak karzeł. Z doświadczenia wiedział, że większość z nich jest grzeczna i nieśmiała, ale w kontaktach z nimi nie potrafił powstrzymać się od mówienia o oktawę niższym głosem i wspinania się na palce.
– Pan Rook, tak? Nazywam się Brad Moorcock.
– Cześć! Co słychać, Brad? Mogę w czymś pomóc?
Brad skinął głową. Miał potargane blond włosy i szeroką, nijaką, typową dla filmowych przystojniaków twarz, choć garb na złamanym nosie przydawał jej nieco charakteru. Jego błękitne oczy patrzyły na Jima z rozbrajającą szczerością.
– Ja i Sara Miller… hm… byliśmy parą – wydukał.
– Ty i Sara?
– Spotykaliśmy się od zeszłorocznego Halloween, ale postawiła mnie w drugim tygodniu po rozpoczęciu roku szkolnego.
– No cóż… przykro mi.
Mówiła, że jestem arogancki, dbam tylko o siebie i nie panuję jej… że traktuję ją jak swoją własność i nie biorę pod uwagę jej uczuć. I miała rację… – Chłopak zamilkł i ciężko przełknął ślinę. W jego oczach pojawiły się łzy. – Jak mogłem być takim egoistą? Gdybym wiedział, co się jej przydarzy…
Jedna z książek wypadła Jimowi z rąk i musiał się schylić, by ją podnieść.
– Nie powinieneś być wobec siebie tak surowy, Brad. To nie twoja wina.
– Chyba nie. – Chłopak wytarł palcami oczy i głośno pociągnął nosem. – Choć czuję się za to odpowiedzialny. Powinienem tam być, żeby ją ochronić.
– Gdybyś tam był, teraz też byś wąchał kwiatki od spodu. Niezależnie od tego, kto ją zabił, uwierz mi, nie było sposobu go powstrzymać.
– Nie cierpiała, prawda? Nie zniósłbym myśli, że cierpiała.
Gdyby Brad był młodym człowiekiem normalnych rozmiarów, Jim objąłby go ramieniem, ale w tym przypadku taka próba nie miała szans powodzenia. Ujął więc tylko dłoń chłopaka i mocno ją uścisnął.
– Nie cierpiała, Brad. Wszystko wydarzyło się naprawdę błyskawicznie.
– Dziękuję, panie Rook. Doceniam to, co pan powiedział. Chciałem spróbować wrócić do niej, wie pan? Chciałem ją o to spytać wczoraj rano.
– Rozumiem. Przykro mi.
– Straciłem ją, bo byłem durniem. Księciem durni! Dostrzegłem jednak światło… Niech pan nie pyta, jak to się stało, ale nagle rozejrzałem się i zrozumiałem, że byłem dupkiem. Nie tylko wobec niej, wobec wszystkich. Przyjaciół, rodziców, kolegów z drużyny. Było już jednak za późno, prawda? Za późno, by uratować Sarę.
– Nie bądź wobec siebie zbyt surowy – powtórzył Jim.
Brad wytarł oczy rękawem i ponownie pociągnął nosem. Jim zaczął szukać w kieszeni chusteczki higienicznej. Kiedy wyczuł kawałek miękkiego papieru, wyciągnął go i podał Bradowi.
– Chciałbyś wytrzeć nos?
Kiedy Brad dziwnie na niego popatrzył, do Jima dotarło, że podaje chłopakowi banknot pięciodolarowy.
– Hm… przepraszam, chyba pani Frogg będzie miała chusteczki.
Brad kiwnął głową.
– Pomaga pan policji, prawda? Chciałbym, aby pan wiedział, że jeżeli jest coś, w czym mógłbym pomóc… cokolwiek…
– Dziękuję, Brad. Będę o tym pamiętał.
– Gdybym mógł się zrewanżować za to, jak traktowałem Sarę… choćby trochę…
– Jasne – odparł Jim.
Klepnął Brada w plecy i ruszył w kierunku Drugiej Specjalnej. Z jakiegoś powodu miał wrażenie, że usłyszał coś ważnego. Zatrzymał się i zaczął nad tym zastanawiać, nie potrafił jednak określić, o co chodziło.
„Ujrzałem światło”. Tak powiedział Brad. Jak Szaweł, podążający do Damaszku. „Olśniła go nagle światłość z nieba”* [*Dzieje Apostolskie 9, 3] – i nawrócił się.
Jim pomyślał o świetle, które błysnęło w jego salonie. Przypomniała mu się naga postać w holu wejściowym Benandanti Building. ŚWIATŁO CHWYTA DUSZĘ. Pomyślał o „zdjęciu” Bobby’ego i Sary, które pojawiło się na ścianie domu na plaży. Błysk. Zdjęcie. Zdjęcie w świetle lampy błyskowej.
Powiedziano mu coś tak głośno, a on nie mógł zrozumieć, co to takiego. Przypomniał sobie czasy swojej młodości, kiedy pasjonował się pływaniem pontonem po rwących górskich rzekach i instruktor ciągle wrzeszczał mu coś prosto w ucho. Problem polegał na tym, że zarówno wtedy, jak i teraz ani nie słyszał, co się do niego krzyczy, ani nie wiedział, co robić.
Sue-Marie Cassidy czekała przed klasą – w najkrótszej dżinsowej spódniczce, jaką Jim kiedykolwiek widział, szerokim białym skórzanym pasku i białych butach. Była jeszcze bardziej wymalowana niż zazwyczaj, a jej wargi wyglądały jak błyszczące, słodkie ciemnoczerwone czereśnie. Żuła wielką porcję gumy.
– Dzień dobry, panie Rook! – powiedziała, machając do niego. – Ma pan cudowny krawat!
Jim popatrzył na brązowo-srebrną płachtę, którą pożyczył po imprezie na zakończenie semestru od swojego greckiego przyjaciela Billa Babourisa jakieś pięć lat temu i nigdy nie oddał. Były na niej ruiny Akropolu, posąg Wenus z Milo i inne greckie zabytki.
– Naprawdę ci się podoba?
Sue-Marie złapała krawat i nieco go uniosła.
– Jest taki jak pan, panie Rook. Klasyczny…
– To bardzo miłe z twojej strony, Sue-Marie, ale ja nie cierpię tego krawata.
– O! To dlaczego pan go nosi?
– Ponieważ mój ulubiony, z motywem z obrazu Georges’a Braque’a, który uprawiał kubizm jeszcze przed Picassem i był jednym z najlepszych malarzy abstrakcyjnych, jest poplamiony sosem do spaghetti.
Zapadła cisza. Sue-Marie zamrugała raz, potem drugi i w końcu spytała:
– Czy ktoś by się poznał?
Jim wszedł do klasy i uniósł dłoń, aby uciszyć swoich uczniów, którzy jak zwykle ćwiczyli odbijanie piłki i rapowali.
– W porządku, siadajcie… Chcę was zawiadomić, że w środę rano na cmentarzu Rolling Hills odbędzie się pogrzeb Bobby’ego i Sary. Rozmawiałem z doktorem Ehrlichmanem i zgodził się zorganizować nam autobus. Nie znałem Bobby’ego i Sary, ale wiem, jak bardzo byli lubiani i jestem pewien, że wszyscy będziecie chcieli być na pogrzebie. Stroje są dowolne, ale mają wyrażać szacunek. Freddy… nie chcę cię tam widzieć w T-shircie, w którym byłeś wczoraj.