– To całkiem niewinna koszulka – zaprotestował Freddy. – Jest na nim tylko napis: PIWO W SALI, GRANIE W SALONIE.
– Myślisz, że urodziłem się dopiero wczoraj? Kiedy chodziłem do szkoły, oznaczało to: CHLEJEMY OD FRONTU, W POKERA RŻNIEMY OD PODWÓRZA. Podejrzewam, że dziś oznacza to samo.
– Nigdy by mi to nie przyszło do głowy – mruknął Freddy. – Jestem zszokowany.
– Mogę się ubrać na biało? – spytała Ruby. – Biel to chiński kolor żałoby.
– Przecież nie jesteś Chinką – wtrącił George.
– Skąd wiesz, czy nie mam chińskich przodków?
– Bo jesteś stuprocentową Portorykanką. Nie mogłabyś udawać Chinki nawet w worku na głowie.
Jim zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła.
– Co udało wara się zdziałać w sprawie dagerotypisty, Roberta H. Vane’a? Ktoś odkrył coś ciekawego?
Zapadła cisza. Niemal słychać było szum fal w Malibu Beach, oddalonej od szkoły o piętnaście kilometrów.
– Pamiętacie w ogóle, o kogo chodzi? – zapytał Jim. Przez chwilę czekał na odpowiedź, ale uczniowie wpatrywali się w niego, jakby zapytał, co robili 27 sierpnia 1996 roku o godzinie 15.23.
– Co z wami? Ktoś coś znalazł?
W głębi klasy telefon komórkowy Philipa Genio zaczął grać melodyjkę z The Benitched. Chłopak pospiesznie wyciągnął go z kieszeni i wyłączył, ale kilku kolegów natychmiast zaczęło nucić:
– Da-da! Ta-ra! Da-da-da-da ta-ra!
Jim popatrzył w podłogę pod swoimi stopami.
– Nie chcecie mi chyba powiedzieć, że nikt z szesnastoosobowej klasy nie zdobył żadnej informacji o tym dagerotypiście!
Uczniowie Drugiej Specjalnej zaczęli szurać nogami, marszczyć czoła, drapać się po plecach i po karkach i robić dziwaczne miny. Jim przeszedł z jednej strony klasy na drugą, a potem wrócił do swojego stolika.
– Gdybym nigdy przedtem was nie widział… gdybym przed chwilą po raz pierwszy wszedł do tej klasy i popatrzył na wasze twarze, pomyślałbym, że właśnie zamierzacie powiedzieć coś naprawdę inteligentnego.
Podszedł do Roosevelta, stanął tuż przed nim i wbił w niego wzrok.
– Ale nic takiego nie powiecie, prawda? Tak naprawdę nie powiecie nawet nic głupiego, bo nikogo z was nie ruszyło. Nie zrozumieliście, o co proszę ani dlaczego, pomyśleliście więc: „E tam, po co mi to?”. Jeżeli tak myślicie, to mnie też nic nie obchodzi. E tam, po co mi to? Wróciłem tu z nadzieją, że może czegoś mnie nauczycie, ale nauczyliście mnie tylko tego, że najlepiej mieć wszystko w nosie. „Kogo to obchodzi? Życie to tylko strata czasu, a na koniec i tak się umiera”.
Przerwał i rozejrzał się po klasie.
– Najwyraźniej nie zależy wam na sobie, miałem jednak nadzieję, że będzie wam zależeć na mnie. Pomyliłem się jednak, prawda? Proponuję więc, żebyście wrócili do tego, co lubicie robić: piszcie SMS-y do przyjaciół, malujcie sobie paznokcie, czytajcie komiksy, bawcie się piłką. I właśnie to będziecie robić aż do dnia, kiedy wreszcie będziecie gotowi opuścić szkolę i wyruszyć w świat jako profesjonalni wklepywacze tekstów, manikiurzystki, czytelnicy komiksów i odbijacze piłek… i niech Bóg ma w opiece wasze głupie dusze.
Jeden z uczniów powoli podniósł rękę. Był to Randy.
– Proszę pana… – zaczął.
– Tak, Randy? Jeżeli masz ochotę iść do toalety i zjeść po drodze dwa pączki, nie krępuj się.
– Nie chcę iść do toalety, proszę pana. – Chłopak popatrzył ze zmarszczonym czołem na leżący przed nim na ławce kawałek nierówno oddartej kartki. – Chciałem tylko powiedzieć, że Robert H. Vane urodził się w Bostonie, czwartego sierpnia tysiąc osiemset dwudziestego siódmego roku.
Klasa zamarła. Jim podszedł do Randy’ego i stanął przy nim.
– Mów dalej – powiedział cicho.
Randy przez chwilę się wahał, a potem wytarł nos grzbietem dłoni i zaczął czytać. Niektóre zdania wypowiadał szybko, ale inne sprawiały mu trudności.
– „Rodzice Roberta Henry’ego Vane’a byli znanymi i szanowanymi obywatelami Bostonu, toteż jego przyjście na świat zostało odnotowane w»The Boston News-Letter«„. Napisano w tej gazecie, że urodził się w czepku. Sprawdziłem to, proszę pana. Czepek to kawałek błony, którą niektóre dzieci mają na głowie zaraz po urodzeniu. To podobno znak, że zawsze będą miały szczęście.
– Gdzie się tego dowiedziałeś?
– Tutaj, proszę pana, w szkolnej bibliotece. Nie wiedziałem, że mają tam tyle książek. Mają książki o wszystkim! Nawet o tym, jak jeżozwierze odbywają seks.
– Dowiedziałeś się czegoś jeszcze?
– Tak, proszę pana. „Choć w czepku urodzony, Robert H. Vane nie miał w młodym wieku szczęścia. Jego ojciec był bogatym fabrykantem prochu strzelniczego i fajerwerków, a matka Włoszką, sądząc z portretów, bardzo ładną. Ojciec Roberta zginął w wyniku wybuchu w fabryce w tysiąc osiemset trzydziestym czwartym roku, a matka tak się rozchorowała z żalu, że odesłała młodego Roberta do swoich rodziców, oni zaś oddali go do sierocińca”. – Randy podniósł wzrok. Ciężko dyszał z wysiłku, jaki włożył w czytanie. – W bibliotece jest o nim więcej, ale wypisał mi się długopis. Przepraszam.
– Przepraszasz? To było znakomite, Randy! Dokładnie tego rodzaju informacji szukałem. Dlaczego milczałeś, gdy pytałem, czy ktoś coś znalazł?
Randy zaczerwienił się.
– Kiedy nikt nic nie powiedział… pomyślałem, że może jestem jedynym, który coś zrobił.
– I nie chciałeś, żeby reszta klasy uważała cię za lizusa?
Randy kiwnął głową i wbił wzrok w ławkę. Ale cała klasa milczała, nawet Cień. Jim rozejrzał się po klasie i nagle zauważył, że oczy niemal wszystkich uczniów błyszczą z powstrzymywanego podniecenia – jakby nie mogli się doczekać, kiedy będą mogli coś powiedzieć.
– No dobrze… czy ktoś jeszcze szukał jakichś informacji o tym człowieku? Sally, a ty?
Dziewczyna żuła gruby pęk własnych włosów i omal się nimi nie zadławiła, kiedy Jim się do niej zwrócił. Taki miała nawyk: prawie przez cały czas owijała włosy wokół palców albo je ssała.
– Trochę znalazłam – odparła, kiedy wypluła włosy.
– „Trochę” to lepiej niż nic. Podzielisz się tym z nami?
Sally otworzyła zeszyt i zaczęła czytać monotonnym głosem:
– „Robert H. Vane wędrował po Kalifornii od tysiąc osiemset pięćdziesiątego trzeciego do tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego roku, od Yosemite na północy po Mission Viejo na południu, robiąc dager-typowe zdjęcia krajobrazów, osad pionierów i kopalni złota. Wysyłał zdjęcia do Nowego Jorku, aby zachęcić ludzi do osiedlania się na Środkowym Zachodzie. Jego najsławniejsze dager-typy pokazywały auto… autocho…”.
Jim zajrzał jej przez ramię.
– Autochtonów. Tak nazywa się ludzi, którzy mieszkają w jakimś miejscu, zanim przybędzie tam ktoś inny. W tym akurat przypadku byli to Indianie. Czytaj dalej, Sally.
– To wszystko, bo w tym momencie wszedł mój brat i powiedział, że teraz jego kolej na siedzenie przed komputerem.
– Doskonale, Sally. Ale te zdjęcia to „da-ge-ro-ty-py”, nie dager-typy. Ktoś jeszcze?
Zgłosiła się Delilah.
– W starym czasopiśmie „Prawdziwe zbrodnie” znalazłam opowieść o mężczyźnie, który w październiku tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego roku został w San Diego aresztowany z powodu morderstwa. Jego nazwisko wypowiadało się trochę inaczej: V-A-I-N, ale też był fotografem, więc podejrzewam, że chodzi o tego samego człowieka.
– To bardzo interesujące. Kogo zabił?
Delilah zajrzała do komputerowego wydruku.
– Oskarżono go o zabicie Johna Philipa Stebbingsa, bogatego właściciela sklepu z Chicago, i jego żony Veroniki. Oboje spłonęli, kiedy dziewiątego września tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego roku spalił się ich dom. Pozostały po nich jedynie kości i obrączki ślubne.