– Mów dalej.
A więc zginęli tak samo jak Bobby i Sara, pomyślał Jim, nic jednak nie powiedział. Musiał to być zwykły zbieg okoliczności, zwłaszcza że nikt z klasy nie znał szczegółów śmierci Bobby’ego i Sary. Nie przekazano ich mediom, toteż poza policją i nim nikt ich nie znał.
Delilah przez chwilę szukała miejsca, w którym przerwała.
– O, jest! Pan Vain został aresztowany i oskarżony, ponieważ dwóch stajennych zeznało, iż widzieli go uciekającego z miejsca zdarzenia. Jedna z pokojówek Stebbingsów zeznała potem, że pan Vain w lecie tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego roku „składał wizyty” pani Stebbings. Podejrzewam, że wtedy oznaczało to, że mieli romans.
Jim skinął głową.
– Mogli mieć romans, zgadza się, ale nawet jeżeli ze sobą nie sypiali, w owych czasach nie uważano za właściwe, aby mężatka spotykała się z mężczyznami sam na sam.
– Słyszałeś, Cieniu?! – zawołała Vanilla. – Koniec ze spotkaniami sam na sam! To nieprzyzwoite!
Delilah znowu pochyliła się nad wydrukiem.
– Pokojówka zeznała, że pan Stebbings dowiedział się o przyjaźni żony z panem Vainem i kazał jej przestać się z nim widywać. Pana Vaina bardzo to rozzłościło i pokojówka uważała, że mógł podpalić ich dom z zemsty… z panem i panią Stebbings w środku.
– Skazano go? Dziewczyna pokręciła głową.
– Przedstawił świadków, którzy przysięgli, że kiedy wybuchł pożar, grał w karty u pana A. T. Peeblesa, milionera produkującego artykuły metalowe. Szeryf stwierdził, że ponieważ stajenni byli Meksykanami, ich świadectwo jest z pewnością nierzetelne, a dom Stebbingsów został trafiony przez „błądzącą błyskawicę”. Ich śmierć oficjalnie wpisano do ksiąg hrabstwa jako działanie siły wyższej.
– Wykonałaś kawał dobrej roboty – oświadczy! Jim. – To doskonale badanie historyczne. Musimy jeszcze tylko sprawdzić, czy „pan Vain” to nasz „pan Vane”, choć jest to bardzo prawdopodobne. Zwłaszcza że Stebbingsowie zostali spaleni przez „błądzącą błyskawicę”…
Ponownie obszedł klasą.
– Ktoś coś jeszcze ma?
David dźgał powietrze palcem już od paru minut.
– Ja, proszę pana. Niech pan popatrzy: wydruki zdjęć zrobionych przez Roberta H. Vane’a. Ściągnąłem je z Internetu.
– Muszę je zobaczyć – powiedział Jim. David podał mu cztery kartki, które Jim uniósł tak, aby wszyscy mogli je widzieć. – „Widok na Jezioro Berryessa”, tysiąc osiemset pięćdziesiąty pierwszy rok. Dość górzysta i bezludna okolica, prawda? Na pierwszym planie są dwie postacie w kapturach na głowach i kapeluszach… wyglądają jak pszczelarze. Ktoś ma pomysł, kim mogą być ci ludzie? „Portret wodza Daguenów Dwa Nosy, z czaszką dziadka”, tysiąc osiemset pięćdziesiąty drugi rok. Widzicie, dlaczego nazwano go Dwa Nosy? Nie wygląda na szczęśliwego. A to co? „Pogrzeb poszukiwacza złota Johna Keatinga”, Placerville tysiąc osiemset pięćdziesiąty czwarty rok… wraz z koniem, powozem i zespołem instrumentów dętych. A teraz popatrzcie na to! Autoportret, wykonany w tysiąc osiemset pięćdziesiątym szóstym roku, w pracowni Vane’a w Los Muertes!
Po raz pierwszy ujrzał twarz człowieka, którego wizerunek wisiał nad kominkiem w jego mieszkaniu. Robert H. Vane ze skrzyżowanymi na piersiach rękami stał w kącie jakiegoś drewnianego budynku, w którego oknie wisiała do polowy zaciągnięta perkalowa zasłona. Był ubrany w czarny frak, a przy jego pasku zwisał długi łańcuszek od zegarka. Miał szczupłą, trupio bladą twarz i tak głęboko osadzone oczy, że wydawały się czarnymi dziurami. Patrzył prosto w obiektyw, jakby próbował zastraszyć każdego, kto ośmieli mu się przyglądać i zastanawiać, kim jest i co zrobił.
– To naprawdę paskudny typ – stwierdził George.
Jeżeli miałbym powiedzieć, kto moim zdaniem byłby zdolny do palenia ludzi, stawiałbym na niego, pomyślał Jim.
Rozdział 9
Inni uczniowie również znaleźli fragmenty dotyczące Roberta H. Vane’a, ale im więcej Jim się o nim dowiadywał, tym bardziej jego postać się rozmywała, bo żaden opis życia i działalności dagerotypisty się nie powtarzał. W kilku relacjach wspominano o „ubranym na czarno osobniku, przypominającym grabarza”, a wielu spośród ludzi, którzy go widzieli, poczuło irracjonalny strach. Jedna z kobiet powiedziała: „po spotkaniu z nim miałam w nocy koszmarny sen, w którym moje usta wypełniały karaluchy”.
Robert H. Vane jeździł od osiedla do osiedla, fotografował rodziny farmerów, wesela i krajobrazy oraz wszelkie osobliwości, jakie zwróciły jego uwagę. Miał opinię człowieka dobrze sobie radzącego z kobietami, choć nigdy nie zrobił żadnej z nich więcej niż dwa, trzy zdjęcia i wszystko wskazywało na to, że podróżował sam.
Obok tych, którzy uważali go za „niepokojącego” i „złowrogiego”, było wielu takich, dla których stanowił „świetlistą inspirację”. Ojciec Juan Percz z misji Santa Juanita niedaleko San Diego napisał w swoim pamiętniku, że Robert H. Vane „zdawał się przynosić moc boskiego nawrócenia”. „Pan Vane odwiedził mnie i zrobił wiele dagerotypów miejscowym osadnikom i ich rodzinom; zaobserwowałem, że po jego wizytach ci, którzy mu pozowali, sprawiali wrażenie niemal świętych, a wiele osób twierdziło, że bardzo poprawił się im charakter, jakby zabrano z nich wszystko, co było złe”.
Pinky odkryła, czym była tragedia Daguenów.
– Znalazłam to na stronie internetowej, zatytułowanej „Rdzenna ludność południowej Kalifornii w obrazach”, są tam zdjęcia wszystkich indiańskich plemion, które wyginęły. Niektóre przestały istnieć, zanim ktokolwiek zdążył je poznać, bo pierwsi badacze nowych terenów przynosili ze sobą choroby, takie jak grypa i tym podobne, na które Indianie nie byli odporni. Umierali więc jak… no wiecie… jak muchy. Na tej stronie są zdjęcia Indian Dagueno, zrobione przez Roberta H. Vane’a. Podobno zanim ich odwiedził, byli bardzo groźni, potem jednak stali się jednym z najbardziej przyjaznych plemion, jakie tam zamieszkiwały. Ale mniej więcej miesiąc później zaatakowali najbliższe osiedle białych i zabili wszystkich mieszkańców, sześćdziesiąt pięć osób – mężczyzn, kobiet i dzieci – po czym poobcinali im uszy, powyrywali wnętrzności i tak dalej. Biali osadnicy zorganizowali oddział, pojechali do wioski Daguenów i wyrżnęli całe plemię. Podobno Daguenowie nawet nie próbowali się bronić. To dziwne, prawda?
– Dziwne – przyznał Jim. – Bardzo dziwne.
A jeszcze dziwniejsze, że na znak żałoby po Daguenach Robert H. Vane zakrył głowę czarnym materiałem, pomyślał. Czyżby czuł się w jakimś stopniu odpowiedzialny za to, co się stało? Poza tym dlaczego się nie bronili?
„Wtajemniczej i wtajemniczej”, jak powiedziałaby Alicja* [*Chodzi tu oczywiście o bohaterkę Alicji w krainie czarów L. Carrolla.].
Philip dowiedział się, jakiego aparatu używał Robert H. Vane: dwóch drewnianych skrzynek, z których jedna mogła się przesuwać wewnątrz drugiej, ale techniczne szczegóły dotyczące dagerotypów rozwikłał oczywiście Edward.
– Było to w tysiąc osiemset trzydziestym trzecim roku… – zaczął z emfazą. – We Francji.
– Doskonale – zachęcił go Jim. – W tysiąc osiemset trzydziestym trzecim roku, we Francji.
– Pokazywałem jedynie tło – oświadczył Edward. – A więc we Francji, w tysiąc osiemset trzydziestym trzecim roku, w nędznej pracowni, ogromnie utalentowany, acz mało znany artysta Louis Daguerre dokonał odkrycia, które miało zmienić świat.
– Jesteś jego rzecznikiem prasowym? – spytał Cień.
Edward zignorował tę uwagę i mówił dalej: