– Louis Daguerre odkrył, że pokrycie miedzianej płyty srebrem, a następnie wystawienie jej na działanie par jodu czyni ją wrażliwą na światło. Umieścił więc płytę wewnątrz ciemnego pudła, po czym pozwalał słońcu wpadać do środka przez kilka minut przez maleńką dziurkę. Następnie okadzał płytę parami rtęci, aby rtęć połączyła się ze srebrem. I jak myślicie, co się wtedy stało?
– Udusił się? – zasugerował Randy.
– Nie… zrobił fotografię! Potem musiał już tylko powstrzymać blaknięcie obrazu utrwaleniem go mocnym roztworem soli. W bardzo krótkim czasie metoda ta rozpowszechniła się na całym świecie i korzystano z niej aż do tysiąc osiemset osiemdziesiątego czwartego roku, kiedy to George Eastman wynalazł zwijaną błonę fotograficzną.
– Nic z tego nie rozumiem – stwierdziła Brenda.
– To wcale nie takie trudne – wtrącił się Jim. – Wyobraź sobie lustro w zamkniętym pudełku. Robimy w pudełku dziurkę, aby do środka mogło wpaść słońce. W lustrze ukaże się obraz tego, co jest na zewnątrz, prawda? Louis Daguerre znalazł sposób na utrwalenie tego odbicia na srebrze. Właśnie dlatego w początkach fotografii aparaty nazywano „pamiętającymi lustrami”.
– I dlatego wielu ludzi nie lubi, jak im się robi zdjęcia – dodał Edward.
– Jak to? – zdziwił się Jim.
– Przejrzałem różne okultystyczne materiały dotyczące dagerotypii. Niektórzy przesądni ludzie nie zgadzali się, aby robiono im zdjęcia, ponieważ płyty dagerotypowe były pokryte srebrem, a srebro jest tak czyste, że odbija całe zło, które tkwi w ludziach.
– Zło w ludziach? – zaprotestował Roosevelt. – Mów o sobie. Ja jestem tak cholernie dobry, że co dzień mam wspanialszą aurę.
– Każdy nosi w sobie zło – upierał się Edward. – Gdyby tak nie było, nie umielibyśmy dostrzec różnicy między dobrem a złem, prawda? Za każdym razem, kiedy patrzysz w lustro albo w błyszczącą srebrną tacę, widzisz spoglądające stamtąd na ciebie zło. Ale gdy tylko przestajesz patrzyć w lustro albo wypolerowaną srebrną tacę, twoje złe „ja” z powrotem łączy się z twoim dobrym „ja”. Przed chwilą było je widać, a teraz zniknęło. Jeżeli jednak twoje złe „ja” zostanie utrwalone jak na dagerotypie, będzie uwięzione w srebrze na zawsze.
– Dlaczego ludzie mieliby tego nie chcieć? – spytała Brenda. – Czy nie byłoby dobrze, gdyby zabrano z nas całe zło?
Edward pokręcił głową.
– Bez odrobiny zła w sobie nie przeżyłabyś nawet pięciu minut. Gdyby ktoś cię napadł, nie broniłabyś się, bo nie chciałabyś go zranić. Gdyby ktoś zabił twojego młodszego brata, wybaczyłabyś mu i nie zostałby ukarany. – Rozejrzał się po klasie, a kiedy znowu zaczął mówić, jego słowa brzmiały niemal kaznodziejsko: – Srebro jest tak czyste, że może wchłonąć najczarniejszą część naszych dusz… Judasz zdradził Jezusa za trzydzieści srebrników. Wilkołaki można zabić tylko kulami ze srebra, ponieważ srebro wchłania całe ich włochate zło, pozostawiając jedynie niewłochatą, dobrą część.
Jim popatrzył na Edwarda i zmarszczył brwi.
– Skąd wytrzasnąłeś te wszystkie bzdury?
– Ze Strefy mroku. Z odcinka pod tytułem Srebrna wykładzina.
– I uważasz, że Strefa mroku jest rzetelnym źródłem informacji na temat mitów?
– Nie wiem, proszę pana, ale przecież wszystkie mity są czyimś tworem, prawda?
– Z tym się zgodzę, ale mit, stworzony przez telewizyjnego scenarzystę w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, nie ma tak silnego rezonansu społecznego jak mit, przekazywany z ust do ust od czasów biblijnych.
– Według mnie mit Edwarda o srebrze to prawda – oświadczyła Pinky. – Mnóstwo Indian na tych zdjęciach zakrywa twarz albo odwraca głowę. Dlaczego? Wiedzieli coś, o czyni my nie wiemy albo zapomnieliśmy?
Kiedy Jim wychodził z klasy po drugiej lekcji, korytarzem przechodził Walter, niosąc cztery złożone krzesła.
– Panie Rook, właśnie zamierzałem zrobić sobie kawę – powiedział. – Przyłączy się pan?
– No… eee… oczywiście. Pomogę panu z tymi krzesłami.
Wyszli z głównego budynku i skierowali się ku sali gimnastycznej. „Biuro” dozorcy mieściło się w maleńkim, przytulonym do ściany sali gimnastycznej budyneczku, pełnym środków czyszczących, szczotek i odkurzaczy, a także kawałków połamanych półek i szkolnych ławek. Pośrodku tego bałaganu stało poobijane stare biurko, obrotowy fotel i wielka skórzana kanapa, z której wyłaziła pomarańczowa gąbka.
Dozorca odstawił krzesła pod ścianę.
– Dziękuję za pomoc – powiedział. – Człowiek nie robi się młodszy i nie mogę już dźwigać jak kiedyś.
– To tak samo jak ja.
– Pan? Przed panem jeszcze wiele lat…
– Wiem. Nie latami się martwię, ale tym, w jaki sposób je przeżyję.
Walter otworzył puszką z kawą i wsypał trzy szczodre porcje do szklanego dzbanka.
– Nie wierzę w filtrowanie – oświadczył. – Psuje cały smak.
Jim usiadł na kanapie. Wydała z siebie długi, pierdzący odgłos i opadła o ponad pół metra.
– Z tego, co słyszałem, panie Rook, miał pan ciężki okres.
– „Ciężki”? O, tak! Z pewnością można tak powiedzieć.
– Jak pan teraz sobie radzi?
– Bo ja wiem… Nie za dobrze. Wstaję rano, idę do szkoły, wracam do domu. Jeśli chcesz znać prawdę, to czuję się jak pęknięty dzbanek. Potrzebuję trochę superkleju do duszy.
Walter nalał wody do dzbanka. Całe pomieszczenie wypełnił mocny zapach arabiki.
– Potrzebuje pan kontaktu z ludźmi.
– Może. Pytanie tylko, czy oni potrzebują kontaktu ze mną. Nie sądzę, abym był teraz dobrym kompanem.
Walter otworzył szufladę biurka i wyjął z niej pomiętą kopertę.
– Niech pan spojrzy na to, panie Rook. To fotografie z przyjęcia, które zrobiła mi rodzina po pogrzebie Glorii. Nie pomyślałby pan, że właśnie pochowałem żonę, jedyną kobietę, która coś dla mnie znaczyła, moją towarzyszkę życia. Wszyscy się śmieją, śpiewają i dobrze się bawią, a to dlatego, że mimo wszystkich trosk i strat życie jest szczęściem. Człowiek powinien cieszyć się tym, co ma, jak i zapomnieć o tym, co stracił.
Jim przejrzał zdjęcia. Walter miał rację. Wyglądało to nie na stypę, lecz na urodziny. Urodziny. Koniec i jednocześnie nowy początek.
– Rzeczywiście są bardzo… pogodne.
Kiedy oddawał Walterowi kopertę, na podłogę wypadły negatywy.
– Przepraszani… sekundę, zaraz je pozbieram… Podniósł negatywy i zaczął je układać. Uniósł jeden do światła, by sprawdzić, czy jest ułożony w odpowiednim kierunku. Był na nim Walter, obejmujący ramieniem jedną z sióstr. Walter z białą twarzą i czarnymi włosami.
Jim wsunął negatywy do koperty. Biała twarz. Czarne włosy. Przypomniał sobie człowieka, którego widziano pod domkiem Tubbsów na plaży w dniu, kiedy spłonęli Bobby i Sara – człowieka o czarnej twarzy i białych włosach.
– Wszystko w porządku, panie Rook? Może ciastko z czekoladą?
– Nie, dziękuję. Kawa wystarczy.
– Niech pan przemyśli moje słowa. Trzeba cieszyć się z tego, co się ma, i zapomnieć o tym, co się straciło. Inaczej człowiek będzie cierpiał do końca życia.
Zanim Jim skończył poprawiać zeszyty i zaplanował zajęcia na następny dzień, zrobiło się wpół do ósmej. Niebo było bezchmurne i czyste, jeśli nie liczyć różowej smugi kondensacyjnej, która powoli wyginała się w znak zapytania. Z południowego zachodu wiał ciepły wiaterek. Kiedy Jim przeszedł pół parkingu, usłyszał, że ktoś go woła.
Zatrzymał się i odwrócił, osłaniając oczy przed słońcem. W jego stronę szła Karen z naręczem książek. Miała na sobie bluzkę w kwiaty i skromną niebieską spódnicę i wyglądała tak samo jak kilka lat temu, kiedy uświadomił sobie, że ją kocha.