Выбрать главу

– Unikasz mnie – powiedziała z uśmiechem.

– Nie unikam cię. Miałem tylko masę rzeczy do nadrobienia.

– Oczywiście… – mruknęła z sarkazmem. – No i co? Dobrze jest wrócić?

Uniósł brwi i wzruszył ramionami, co miało oznaczać, że jeszcze nie wie. Patrzyła na niego, uśmiechając się przez cały czas.

– Vinnie mówił mi, że wprowadziłeś się do mieszkania jego zmarłego stryja.

– Zgadza się. W budynku Benandantich, w Venice. Jest tam zupełnie jak u Allana Edgara Poe. Jak w Upadku domu Usherów, tyle że jeszcze bardziej upiornie. Powinnaś zobaczyć to mieszkanie.

– A Tibbles? Ciągle masz tego nawiedzonego kota?

– Tak, mam.

Zapadła długa chwila ciszy. Jim uświadomił sobie, że pociąga się za ucho, co było u niego oznaką napięcia. Natychmiast przestał i zamachał ręką, jakby chciał powiedzieć: „Samo życie, co na to poradzimy?”.

– Słyszałam o tym, co się stało w Waszyngtonie – powiedziała Karen. – No, może nie znam wszystkich szczegółów…

– To było tragiczne. – Jim nie miał ochoty mówić więcej na ten temat. Czasami lepiej zostawić sprawy na jakiś czas samym sobie, pozwolić im się ułożyć. Miał wrażenie, jakby przez ułamek sekundy znowu słyszał przeraźliwy wrzask i widział tryskającą krew.

– Będziesz na pogrzebie Bobby’ego Tubbsa i Sary Miller? – spytała Karen.

Skinął głową.

– Może moglibyśmy iść razem… jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu.

– Byłoby miło. A co z Perrym?

– Z Perrym? – powtórzyła Karen, jakby nie bardzo rozumiała, co Jim ma na myśli. – Mówisz o Perrym Rittsie? Co ma z nim być?

– Nie widujesz się z nim?

Karen roześmiała się swoim głośnym, krótkim śmiechem, przypominającym brzęk pękającej okiennej szyby.

– Miałam nadzieję, że wyżej mnie cenisz!

– Oczywiście, jak najbardziej, ale widziałem was wczoraj razem, a Perry miał tak rozognione oczy i tak napuszony ogon, że myślałem…

Karen odgarnęła włosy z czoła.

– Wiem, co pomyślałeś, Jim. Nie musisz kończyć – powiedziała.

Stał bez ruchu, przez cały czas osłaniając dłonią oczy. ŚWIATŁO CHWYTA DUSZĘ. Karen podeszła, stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.

– Co to był za wiersz, którego fragmenty stale mi cytowałeś?

Wiedział, co ma na myśli, nie odzywał się jednak, by sprawdzić, czy Karen pamięta te fragmenty.

– „Któż może być płomieniem oraz ćmą?” – szepnęła w końcu.

– „Kogo wolno nam kochać? – dodał Jim. – Prawdę że znam, sądziłem. Choć z żalu już umarłem, o mojej śmierci jeszcze nie wie nikt”.

Karen popatrzyła na niego poważnie.

– Jeszcze nie umarłeś, Jim. Ani z żalu, ani z czegokolwiek innego. Powrót to nie wstyd. Czasem musimy wrócić, aby przypomnieć sobie, kim jesteśmy i dlaczego ludzie nas kochali.

Na kolację zrobił sobie spaghetti po bolońsku. Uważał się za eksperta w tym zakresie – zawsze dodawał mnóstwo sosu Worcestershire i tabasco, kilka łyżek mieszanych ziół i tyle czarnego pieprzu, ile wysypywało się z młynka po pięćdziesięciu pięciu obrotach, po czym dusił wszystko przez 45 minut z dwoma szklankami mocnego włoskiego czerwonego wina. Ponieważ Tibbles nie była zwolenniczką tabasco, dał jej miskę surowej mielonej wołowiny z kocimi ciasteczkami. Zaczynało jej odrastać futro, ale wyglądała jeszcze gorzej.

Kiedy skończył jeść, poszedł do salonu i włączył telewizję. Nie miał ochoty oglądać CSI, Prawa i porządku ani Strefy śmierci, na szczęście znalazł na Discovery stary film o człowieku, który na początku XX wieku wędrował przez Amerykę, odwiedzając wesołe miasteczka i sporządzając spis ludzi-dziwolągów, na których się natknął.

„Spotkał kobietę pawiana, zwaną Włochatą Mary, człowieka ropuchę i chłopca bez mózgu, który podświetlał sobie mocnym światłem na czaszkę i pokazywał, że w jego głowie jest pusto. Jedną z najdziwniejszych postaci był człowiek negatyw, który jeździł po Illinois, Idaho i innych stanach Środkowego Zachodu z trupą Forepaugha i braci Sellsów* [*Adam Forepaugh and Sells Brothers, powstały w 1896 roku słynny amerykański cyrk.]. Z powodu ogromnej wrażliwości na światło musiał on w ciągu dnia zakrywać sobie głowę materiałem, a namiot, w którym można go było oglądać, był oświetlony czerwoną żarówką jak fotograficzna ciemnia. Kiedy zdejmował materiał z głowy, co robił za opłatą dwudziestu pięciu centów, widz mógł obejrzeć jego całkowicie czarną twarz z białymi oczami jak na negatywie fotograficznym.

Człowiek ten został aresztowany w tysiąc dziewięćset dziewiątym roku po serii podpaleń w Indianie, w których zginęło siedem osób. Uciekł jednak z aresztu w Crawfordsville i nigdy więcej go nie widziano ani o nim nie słyszano”.

Jim popatrzył na obraz przedstawiający Roberta H. Vane’a. Może dagerotypista wcale nie był w żałobie, może z jakiegoś powodu ukrywał twarz? Może bał się wystawiać ją na światło dzienne?

Wyłączył telewizor i postanowił, że jutro z samego rana zabierze obraz na dół i odtransportuje go do domu aukcyjnego. Gdyby malowidło było jego własnością, wywiózłby je na najbliższy kawałek wolnej ziemi i spalił.

Czy śmierć Bobby’ego i Sary mogła być w jakiś sposób związana z jego wprowadzeniem się do Benandanti Building? Głównym podejrzanym był mężczyzna o czarnej twarzy i białych włosach, wyglądający jak negatyw fotograficzny, a w nowym mieszkaniu Jima wisiał portret Roberta H. Vane’a, który nie tylko spędził życie na tworzeniu negatywów, ale był także oskarżany o spalanie ludzi na popiół. Tak właśnie przecież zginęli Bobby i Sara.

Jaki związek z tą sprawą miał błysk jaskrawego światła, powstałe na ścianie „fotografie” Bobby’ego i Sary i sposób, w jaki zapaliła się Tibbles? Co z dagerotypami, które robił Robert H. Vane, plemieniem Daguenów i człowiekiem negatywem? Co z dziwnym cieniem, który przesuwał się po zasłonie?

Nie istniało żadne logiczne wyjaśnienie, w jaki sposób te wydarzenia mogły być ze sobą powiązane. Robert H. Vane żył ponad sto pięćdziesiąt lat temu, a człowiek negatyw uciekł z rąk sprawiedliwości niemal sto lat temu, więc i jego od dawna nie było na świecie.

Polowa odkryć jego uczniów była historycznymi opowieściami, a połowa psychotronicznym bełkotem, wszystko zaś sprawiało wrażenie przypadkowego nagromadzenia oderwanych od siebie wydarzeń. Mimo to Jim przypuszczał, że poszczególne fragmenty tych informacji mogą być ze sobą powiązane. Czuł się jak siedzący w ciemnym pomieszczeniu człowiek, który dostaje od kogoś pojedyncze kawałki popękanego wazonu i ma poskładać go do kupy. Pytanie brzmiało: kto daje mu te kawałki i po co? I dlaczego właśnie jemu?

Wziął prysznic, wytarł się i włożył szorty oraz wyblakły jasnobrązowy T-shirt z wizerunkiem Charlesa Dickensa, który dostał od Karen kilka lat temu. Włożenie go akurat dzisiaj, po spotkaniu z nią, wydało mu się szczególnie odpowiednie.

Usiadł na łóżku i przez chwilę czytał książkę podróżniczą o Afryce Północnej. Ponieważ była napisana bardzo kojącym i hipnotyzującym językiem, nie udało mu się jeszcze dobrnąć do końca drugiego rozdziału, ale właśnie dlatego ją czytał. Pod ciemnobłękitnym niebem Sudanu mógł zapomnieć o Drugiej Specjalnej, o tym, co mu się przytrafiło w Waszyngtonie, i o obrazie przedstawiającym Roberta H. Vane’a.

„Daleko, daleko na południu leży rozległa sawanna, migotliwa trawiasta równina, na której urodziwi i pełni godności nadzy czarni mężczyźni pasą bydło o rogach w kształcie liry. Po równinie niesie się łoskot bębnów, a przez dżunglę płyną szerokie i leniwe, lecz niebezpieczne rzeki, którymi można popłynąć prosto do morza”.