Jim zapadł w drzemkę i książka powoli wysunęła mu się z ręki. Ale już po niecałych dziesięciu minutach coś go obudziło. Rozejrzał się, mrugając gwałtownie. Tibbles usiadła tuż obok i głośno pomrukiwała. Zegar na nocnym stoliku wskazywał 00:03.
Leżał na łóżku i nasłuchiwał, lecz poza cichym trzaskaniem klimatyzatora i dochodzącego z LAX cichego dudnienia startujących samolotów w mieszkaniu było zupełnie cicho. Po chwili jakaś kobieta zaczęła wrzeszczeć na ulicy: „Oszalałeś, wiesz o tym?! Kompletnie postradałeś zmysły!”.
Jim zgasił lampkę nocną i zamknął oczy. Migotliwa trawiasta równina wokół niego cicho szeptała, wiał północny wiatr. Jim niemal słyszał szarpiące trawę bydło.
Nagłe coś ponownie wyrwało go ze snu. W salonie rozległo się ciężkie tąpnięcie, a po nim szybki stukot. Na chwilę zapadła cisza, po której znów dał się słyszeć charakterystyczny stukot, jakby ktoś próbował wymacywać drogę w ciemnym pomieszczeniu za pomocą laski.
Jim usiadł. Do stukotu dołączyły metaliczne kliknięcia.
– Słyszę cię! – zawołał Jim i zapalił nocną lampkę. – Kimkolwiek jesteś, lepiej się stąd wynoś, i to szybko!
Spuścił nogi na podłogę i zaczął macać pod łóżkiem w poszukiwaniu kija bejsbolowego. Miał nadzieję, że intruz nie przyniósł ze sobą broni palnej. Nie chciał, aby doszło do zbyt ostrej konfrontacji. W końcu nic w tym mieszkaniu do niego nie należało, a kilka sztuk cudzej porcelany ze sklepu ze starociami nie było wartych śmierci.
Wstał i ruszył, uderzając kijem we wnętrze dłoni. Kiedy obchodził łóżko, drzwi do sypialni otworzyły się z taką gwałtownością, że niemal zostały wyrwane z zawiasów. Do środka weszła postać niepodobna do niczego, co Jim kiedykolwiek widział w życiu albo miał odwagę sobie wyobrazić. Wrzasnął z przerażenia.
Postać niemal dotykała sufitu. Wyglądała jak gigantyczny pająk – długonogi i pokraczny. Miała trzy mahoniowe nogi, jak staromodne fotograficzne trójnogi, czarny korpus – zgarbiony korpus kogoś o zdeformowanym tułowiu – a na głowie czarny materiał. Cień, jaki rzucała na ścianę, był przerażający – koszmarna gmatwanina szczudeł, podpórek i fałd czarnego materiału.
Jim zatoczył się do tyłu i zderzył z nocną szafką tak mocno, że stojący na niej zegarek spadł na podłogę. Trójnogopająk zrobił kolejny krok, tak niepewny, że cała konstrukcja niemal straciła równowagę, potem jeszcze jeden. Po chwili wydał z siebie metaliczny skrzek: Kerr-czikk! Kerr-czikk!
W tym momencie obudziła się Tibbles i zaczęła wrzeszczeć jak śmiertelnie przerażone dziecko.
Rozdział 10
Jim oparł się plecami o ścianę. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi, ale dziwny stwór był faktem – wznosił się nad nim, a jego nogi ślizgały się po polerowanej podłodze jak kopyta konia, próbującego złapać równowagę na pokrytej lodem ulicy. Czarny korpus niepewnie chybotał się z boku na bok, jakby za chwilę miał się zwalić na Jima. Wydobywający się z niego smród chemikaliów sprawiał, że Jimowi łzawiły oczy i czuł się, jakby napchano mu do zatok szpilek.
Cofnął się do okna. Niemal do niego doszedł, kiedy stwór ruszył na niego, przy każdym ruchu skrzypiąc ruchomymi elementami. Jim mocniej ścisnął kij bejsbolowy. Nie miał pojęcia, czy kij uczyni zjawie jakąkolwiek krzywdę, ale zawsze można było spróbować. Jej nogi wyglądały niepewnie, miała także najwyraźniej problem z utrzymaniem równowagi.
Odsunął zakurzone aksamitne zasłony i schował się we wnęce okiennej. Stwór zrobił kolejny klekoczący krok, po czym stanął. Jim słyszał jego oddech – świszczący i chrapliwy, jaki często miewają starzy ludzie. Co kilka oddechów sapaniu towarzyszyło powolne, mechaniczne „kerr-czikk”.
Jimowi pozostawała tylko jedna droga ucieczki – musiał przemknąć między nogami stwora i dostać się do drzwi. Tibbles będzie musiała radzić sobie sama. Widział, jak kuli się pod łóżkiem, i uznał, że to dla niej prawdopodobnie najbezpieczniejsze miejsce.
Ostrożnie wysunął się z wnęki okiennej, ważąc w rękach kij.
– No dobrze, kimkolwiek jesteś… zobaczmy, z czego jesteś zrobiony…
Zamachnął się kijem, jakby zamierzał uderzyć stwora w jedno z „kolan”. Spojrzał w górę, by sprawdzić, czy stwór zareaguje, ale nad sobą widział tylko postrzępiony czarny płaszcz i czarny, zakrywający górne partie aparatostwora materiał. Pod materiałem było jeszcze ciemniej. Ciemno jak w piwnicy z węglem. Jak w najgorszym koszmarze nocnym.
Czuł w uszach pulsowanie krwi. Zrobił kolejny krok naprzód i jeszcze wyżej uniósł kij.
– Słyszysz mnie?! – krzyknął. – Wychodzę stąd i nic mnie nie zatrzyma!
Stwór zawahał się, po czym zrobił krok wstecz. Jim natychmiast skoczył w bok i zaczął się toczyć po podłodze.
Zrobił jeden obrót, potem drugi, dysząc ze strachu i wysiłku. Przy trzecim obrocie stopa zaplątała mu się w przewód nocnej lampki i kiedy go pociągnął, wyrwał wtyczkę z kontaktu. W pomieszczeniu zapanowały nieprzeniknione ciemności.
Jim wstał z trudem. Machając wściekle ramionami i ciągnąc za sobą lampkę, ruszył na ślepo w kierunku drzwi.
Kiedy do nich dotarł, ciemność rozświetlił jaskrawy błysk, tak jasny, że Jim miał wrażenie, iż cały świat wywrócił się na nice. Przez ułamek sekundy widział stojącą przy łóżku postać – materiał na wysokości jej „głowy” był nieco uniesiony i choć nie było widać nic poza niewyraźnymi cieniami, Jimowi zdawało się, że dostrzegł twarz. Była to trupio blada twarz z wielkim pojedynczym okiem. Twarz niewyobrażalnie zła, przypominająca jadowitego pająka. Twarz Roberta H. Vane’a.
Zaraz potem pokój rozjaśnił następny błysk – jeszcze jaskrawszy od poprzedniego. Towarzyszyła mu fala takiego gorąca, że skóra na policzku Jima została przysmażona, a farba na drzwiach tuż obok jego głowy dostała bąbli. Łóżko zapaliło się tak błyskawicznie, jakby oblano je benzyną, i po chwili całe pomieszczenie wypełniło się płomieniami, iskrami i duszącym dymem. Jim widział niewiele więcej poza czerwonymi i pomarańczowymi plamami, udało mu się jednak dostrzec Tibbles, która uciekała w takiej panice, jakby goniły ją wszystkie demony świata.
Aparatostwór szedł niepewnym krokiem w jego stronę w tańczącym, oślepiającym świetle płonącego łóżka. Jim znieruchomiał, nie mogąc się zdecydować, czy powinien atakować, czy uciekać. Kiedy stwór ponownie zaczął nieporadnie unosić materiał wokół „głowy”, Jim ruszył za Tibbles, wyskoczył z sypialni i zatrzasnął drzwi za sobą.
– Szybko, wiejmy stąd! – krzyknął do kotki i potykając się o stertę butów stryja Vinniego, wybiegli na korytarz.
Tibbles ruszyła do windy, ale Jim ją zatrzymał.
– Zaczekaj! Zadzwonię pod dziewięćset jedenaście, bo cały budynek spłonie!
Odwrócił się, zamierzając wrócić do mieszkania, zanim jednak zdążył dotknąć klamki, drzwi wejściowe zatrzasnęły się.
– Cholera, Tibbles! Mogłabyś chwilę zaczekać?! Nie mogę zostawić palącego się mieszkania! – Przeszedł przez korytarz i zaczął naciskać dzwonek przy drzwiach Eleanor. Nie było żadnej reakcji, więc kilka razy walnął w dzwonek pięścią. – Eleanor! Muszę skorzystać z twojego telefonu! Eleanor! Moje mieszkanie się pali!
Po chwili zaczęły szczękać otwierane zamki, zdejmowane łańcuchy i odsuwane zasuwy. Wreszcie stanęła przed nim zaspana Eleanor. Miała na sobie błyszczący czarny satynowy szlafrok i czarną chustę na głowie, a jej twarz pokrywała gruba warstwa białego kremu.
– Przepraszam bardzo, ale muszę skorzystać z twojego telefonu. Zapaliło się moje łóżko.