Eleanor otworzyła szerzej drzwi i wskazała mu antyczny aparat telefoniczny na stoliku.
– Zapaliło się twoje łóżko? Powinieneś wiedzieć, że w tym budynku nie wolno palić.
– Nie paliłem. – Jim podniósł słuchawkę i wykręcił 911. – Coś weszło do mojego pokoju… jakiś stwór. Wygląda jak Robert H. Vane połączony z trójnogiem fotograficznym.
– Co takiego? O czym ty mówisz?
– Straż pożarna? Chciałem zgłosić pożar. Benandanti Building, czwarte piętro. W moim mieszkaniu wybuchł pożar. Nie wiem. Drzwi są zamknięte i nie mogę wejść do środka.
Podał nazwisko i numer telefonu, po czym odłożył słuchawkę.
– Mam klucz do twojego mieszkania – powiedziała Eleanor. – Dał mi go pan Boschetto, na wypadek, gdybym musiała wpuścić kogoś podczas jego nieobecności.
– To świetnie. W głębi korytarza jest gaśnica. Może uda mi się za jej pomocą zgasić pożar.
Pobiegł po gaśnicę, a Eleanor poszła szukać klucza. Kiedy wrócił, wkładała go właśnie w zamek. Ze szpary pod drzwiami wydobywał się dym, w powietrzu unosił się swąd spalenizny.
– Ostrożnie – ostrzegł Eleanor Jim. – To coś jest jeszcze w środku.
Popatrzyła na niego pytająco.
– Wiesz, co to takiego?
– Wygląda jak człowiek na szczudłach, tyle że mocno zgarbiony. W pewnym momencie błysnęło… to był bardzo silny błysk… i chyba ujrzałem wtedy twarz. Jednemu z moich uczniów udało się znaleźć zdjęcie Roberta H. Vane’a i przyniósł je dziś do klasy… to, co ujrzałem, wyglądało dokładnie tak samo.
– To znaczy, że przyszedł po ciebie – stwierdziła Eleanor. – Znalazł cię, zanim ty zacząłeś szukać jego.
– Więc mi wierzysz?
– Oczywiście, że ci wierzę. A jak myślisz, przed czym ostrzegały mnie te dwie zjawy?
Jim wyciągnął z gaśnicy zawleczkę zabezpieczającą i ostrożnie dotknął palcem klamki, by sprawdzić, czy jest gorąca. Była dość chłodna, ale dla pewności przycisnął wnętrze dłoni do drzwi. Widział zbyt wiele filmów, w których nieostrożni ludzie gwałtownie otwierali drzwi płonących budynków i – WZIUUUMMM! – natychmiast sami stawali w płomieniach.
Delikatnie pchnął drzwi. Wszędzie było pełno dymu, nie widział jednak płomieni ani aparatostwora. Obraz przedstawiający Roberta H. Vane’a nadal wisiał nad kominkiem, choć Jim mógłby przysiąc, że jest nieco przekrzywiony. Eleanor stała tuż za Jimem.
– Nie mówiłam ci? Jest w obrazie. Ale wcześniej się z niego wydostał.
Jim przypomniał sobie tąpnięcia, które słyszał, i klekot, przypominający stukot lasek. Przecież to niemożliwe. Ludzie nie wychodzą z obrazów. Tylko wobec tego co zjawiło się w jego sypialni? Co podpaliło mu łóżko?
Włączył światło w korytarzyku między salonem i sypialnią. Drzwi do sypialni były przez cały czas zamknięte, możliwe więc, że aparatostwór wciąż znajdował się w środku i czekał na niego. Popatrzył na Eleanor, która szybko powiedziała:
– To zależy tylko od ciebie. Możesz zaczekać na strażaków albo stanąć z tym twarzą w twarz.
– Co zamierzasz powiedzieć? Że chcę czy nie, muszę zacząć ścigać tego stwora? Że nie mam wyboru?
– Chyba nie masz. Kiedy zwierzyna zaczyna ścigać ścigającego, pozostają mu tylko dwie możliwości: musi zabić albo sam zostanie zabity.
Jim ostrożnie dotknął klamki. Była gorąca, ale nie parzyła. Nasłuchiwał przez chwilę – wydawało mu się, że słyszy ciche trzaski, ale to było wszystko.
– No dobrze – mruknął i pchnął drzwi sypialni.
W środku kłębił się gęsty brązowy dym, przez który ledwie dało się cokolwiek zobaczyć. Płomienie zgasły, ale materac spłonął doszczętnie, zostały tylko same sprężyny. Drewniane wezgłowie łóżka było nadpalone, jasnozielona tapeta pokryła się cienką warstwą tłustego osadu, a pajęczyny zwisały z żyrandola jak długie czarne chorągwie.
Aparatostwór zniknął. Jim podszedł do okna, było jednak zamknięte i zaryglowane, a za zasłonami nic się nie ukrywało. Zajrzał pod łóżko, ale i tam niczego nie znalazł.
– No cóż… nie mam pojęcia, skąd to monstrum się zjawiło, i nie wiem, dokąd poszło, ale najwyraźniej już go tu nie ma.
– Jeżeli wyszło z obrazu, może tam powróciło.
– Naprawdę w to wierzysz?
– Jeżeli rzeczywiście widziałeś stwora, o którym mówiłeś, w co innego mam wierzyć?
– Nie mam pojęcia. Nic z tego nie rozumiem. Wszędzie natykam się na informacje o fotografiach, negatywach i spalonych ludziach. Kiedy włączyłem telewizję, trafiłem na film o człowieku negatywie, który miał czarną twarz i białe włosy i podobno palił ludzi żywcem. Informacje pochodzą z różnych czasów, z różnych miejsc i z różnych źródeł… niby nic ich ze sobą nie łączy, ale wszystkie… – urwał i splótł palce.
W drzwiach pojawiło się dwóch strażaków z siekierami w rękach – ich wodoodporne kurtki szeleściły, a buciory zdawały się chlupotać. Tuż za nimi zjawił się dozorca, pan Mariti – z błyszczącymi czarnymi włosami i starannie przystrzyżonymi wąsikami, ubrany w rdzawobrązowy satynowy szlafrok.
– Panie Cook… Pan wzywał straż?
– Rook, nie Cook. Tak… zapalił się mój materac. Ale już po strachu, ogień zgasł.
Strażacy przyjrzeli się spalonemu materacowi i kilka razy dziabnęli go dla pewności siekierami.
– Dobrze go pan ugotował, panie Rook. Zabierzemy resztki i wyrzucimy je. Co pan robił? Palił pan w łóżku?
– Eee… nie.
– Musimy sporządzić raport. Na wypadek, gdyby zostały złamane przepisy budowlane… wie pan, dotyczące instalacji elektrycznej, wentylacji…
– Ten budynek jest stuprocentowo bezpieczny! – zaprotestował gwałtownie pan Mariti. – Nie, dwustuprocentowo!
– Zapaliłem świecę – powiedział Jim. – Musiała się przewrócić. Poszedłem do kuchni i kiedy wróciłem, łóżko się paliło.
– Zapalił pan świecę?
– Tak. Wotywną. Dla świętej Agnieszki.
– Co to za święta? – spytał jeden ze strażaków. – Patronka podpalaczy?
– Raczej palantów – mruknął drugi.
Gdy strażacy wyszli, Jim pootwierał okna, aby wypuścić dym.
– Muszę to zgłosić – oświadczył pan Mariti. – Do ubezpieczenia przeciwpożarowego.
– Proszę pana, to był wypadek. Więcej nic takiego się nie zdarzy.
– No, nie wiem…
– Porozmawiamy o tym rano, dobrze? Jestem pewien, że da się coś wymyślić.
Pan Mariti natychmiast zrozumiał, co Jim chce przez to powiedzieć.
– Też tak sądzę – odparł. – W końcu to tylko trochę dymu. Stówa powinna pokryć straty.
Jim poczekał, aż dozorca wyjdzie.
– Krwiopijca – mruknął, kiedy drzwi się zamknęły.
– Co teraz zamierzasz,? – spytała Eleanor.
– Na początek chcę pozbyć się obrazu. Dziś miałem szczęście, ale jutro mogę zostać upieczony.
– Nie sądzę, aby to załatwiło sprawę. Nawet gdybyś go spalił… Duch Vane’a mógłby wtedy znaleźć sobie inną kryjówkę. Może inny obraz.
– Trudno, zaryzykuję.
Eleanor podeszła bliżej, polizała czubek palca i starła Jimowi z policzka smugę sadzy. Był to zaskakująco intymny gest – takie rzeczy robią tylko matki swoim dzieciom albo kobiety kochankom.
– Jesteś bohaterem, błędnym rycerzem, który musi zabić smoka – szepnęła. – Nikt inny tego nie dokona.
– Nie rozumiem…
– Wkrótce zrozumiesz, obiecuję ci.
Pocałowała go delikatnie w usta, odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Kiedy szła, gapił się na nią jak cielę, widział, jak jedwabisty materiał czarnego szlafroka przesuwa się po jej pośladkach. Potem wbił wzrok w brązową statuetkę Pana, tańczącego i grającego na fletni na jednym ze stolików.