– I od tego czasu zawsze się tak zachowywał?
Cała piątka skinęła głowami.
– Woleliśmy z niego nie żartować… na wypadek, gdyby nas nabierał. Niech nam pan wierzy, Brad to koleś, który nie zawahałby się wylać człowiekowi na głowę środka do konserwacji drewna albo narobić komuś do pudełka z kanapkami. Znaczy się, taki był kiedyś, ale od trzech tygodni zachowuje się jak cipa.
Jim zdjął okulary.
– Czy podczas weekendu trzy tygodnie temu coś mu się przydarzyło? Coś niezwykłego?
– Chodzi panu o to, czy Bóg do niego przemówił i kazał mu wziąć dupę w troki, bo inaczej nigdy się nie dostanie do nieba?
– Właśnie.
Chłopcy popatrzyli po sobie, ale po chwili pokręcili głowami.
– No dobrze, dziękuję wam – powiedział Jim. – Spodziewam się, że będziecie jutro wszyscy na pogrzebie.
Kiedy pod koniec dnia czyścił tablicę, do klasy weszła niska Murzynka w jasnoróżowych spodniach i butach o stukających głośno obcasach. Miała płaską twarz, ale okalała ją bardzo kunsztownie upięta peruka, przypominająca brązową chryzantemę.
– A więc to jest pandemonium… – powiedziała zgrzytliwym głosem.
– Słucham?
– To jest klasa, z której dochodzą wszystkie decybele?
– Tak. Druga Specjalna. Czasami są rozbrykani, ale biorąc pod uwagę ich problemy, i tak zachowują się dość spokojnie.
Kobieta podeszła bliżej i wyciągnęła do Jima rękę. Jej paznokcie przypominały brązowe szpony – pasujące kolorem do peruki.
– Raananah Washington. Pańska nowa wicedyrektor.
– Jim Rook. Raananah… ciekawe imię.
– Biblijne. Oznacza „niezepsuta”.
– „Niezepsuta”. Zapamiętam.
Raananah Washington popatrzyła na tablicę, z której Jim zdążył zetrzeć wszystko oprócz słowa „upiorami”.
– Mówił pan dzisiaj swoim specjalnym uczniom o duchach?
– Nie. Dyskutowaliśmy o tym, co czyni ludzi ludzkimi. To słowo pochodzi z fragmentu wiersza Robinsona Jeffersa: „Pognały za upiorami, ominęły mój dom. Źle jest nie pamiętać, ponad jakie otchłanie duch piękna ludzkości, płatek zagubionego kwiatu, leci gnany w morze nocną wichurą, zanim znajdzie spokój”* [*Z wiersza Apologia koszmarnych snów Tłumaczył Zygmunt Ławrynowicz].
– I zrozumieli to?
– Oczywiście. Rozumieją, co znaczy być człowiekiem.
– To dobrze, lecz według mnie takie klasy jak ta nie są najlepszą drogą wprowadzania uczniów ze szkodliwych środowisk do wspólnoty edukacyjnej.
Jim zamierzał właśnie zetrzeć słowo „upiorami”, zawahał się jednak.
– Co pani ma na myśli?
Nowa wicedyrektorka zaczęła krążyć po klasie, stukając obcasami niczym przetrenowany cyrkowy kucyk.
– Moje zdanie jest takie, że pańscy uczniowie powinni być razem z resztą szkoły. Klasy specjalne są edukacyjnie segregacjonistyczne, społecznie poniżające i mają negatywny wpływ na młodzież z problemami w uczeniu się.
Jim zostawił „upiorami” na tablicy i opuścił rękę z gąbką.
– Powiem pani, Raananah, co ma negatywny wpływ na młodych ludzi z problemami w uczeniu się: siedzenie w klasie z uczniami, którzy umieją czytać i pisać dziesięć razy lepiej. Z mojego doświadczenia wynika, że ponieważ czują się poniżeni, bardzo szybko przestają walczyć i wtedy są dla nas straceni na zawsze.
– Przykro mi, Jim, ale uważam, że klasy specjalne są przestarzałe i protekcyjne. Czego ich pan uczy? Poezji Robinsona Jeffersa? Białego poety, który zmarł w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku?
– Poezji Szekspira też uczę. Był białym poetą i zmarł w tysiąc sześćset szesnastym roku.
– Nie musi pan być sarkastyczny, Jim. Chcę tylko powiedzieć, że zamierzam zamknąć wszystkie klasy specjalne West Grove i włączyć ich uczniów do głównego nurtu edukacyjnego.
– Dziękuję za ostrzeżenie. Ja powiem tylko tyle, że jeżeli tak pani zrobi, wszyscy moi uczniowie w chwili opuszczania szkoły będą półanalfabetami. Będą się też czuli oszukani przez system edukacyjny i zbojkotowani przez społeczeństwo. Staną się asocjalnymi, zależnymi od pomocy społecznej osobnikami, a wielu z nich wejdzie na drogę przestępstwa i zajmie się narkotykami, bo będzie to dla nich jedyny sposób zarabiania na życie. Mało tego, dzieci, które wychowają, będą takie same jak oni.
– Ostrzegano mnie, że ma pan skłonność do dramatyzowania.
Jim starł słowo „upiorami”.
Kiedy wieczorem przyjechał do domu, Tibbles siedziała na stercie butów stryja Vinniego. Jej oczy połyskiwały żółto w ciemności.
– Cześć, TD, jak minął dzień? Założę się, że nie miałaś spotkania z pompatyczną wicedyrektor w zwariowanej peruce, która powiedziała ci, że jesteś przestarzała i społecznie poniżająca. Niech cholera weźmie te buty… muszę je wreszcie wyrzucić! I niech cholera weźmie te wszystkie kapelusze!
Tibbles miauknęła i zawiesiła mu się na kostkach.
– Co? Jesteś głodna? No wiesz, tyle ci zostawiłem… aha, chcesz się napić? Ja chyba też.
Poszedł prosto do kuchni, wyjął z lodówki karton i nalał trochę mleka do kociej miski. Potem otworzył puszkę piwa i wrócił do salonu.
– Powinnaś była widzieć tę kobietę… Raananah Washington. Wygląda jak Aretha Franklin, a gada jak Fidel Castro.
Zapalił lampkę na stoliku. Kiedy zamierzał upić łyk piwa, uniósł głowę i ujrzał portret Roberta H. Vane’a, wiszący na swoim miejscu nad kominkiem.
Miał wrażenie, jakby za koszulę wślizgnął mu się zimny węgorz, zsunął się po plecach i wjechał między nogi. Stał przed obrazem i wpatrywał się weń w taki sam sposób, jak wcześniej Tibbles. Był wstrząśnięty, kompletnie niezdolny do myślenia.
Powoli podszedł do malowidła. Bez wątpienia był to ten sam obraz. Po prawej stronie ramy znajdowało się wyszczerbienie, a w rogu były wyraźne inicjały GSW. Tym razem jednak nie istniało żadne wyjaśnienie, jakim sposobem obraz mógł wrócić na ścianę. Julia na pewno nie przywiozłaby go z domu aukcyjnego, nie uprzedzając o tym. A nawet gdyby to zrobiła i pan Mariti wpuściłby ją do mieszkania – czego na pewno nie zrobił – nie zawieszałaby malowidła na ścianie.
Usiadł na zapadniętym „tronie”, a Tibbles wskoczyła mu na kolana i zaczęła obwąchiwać krawat. Prawdopodobnie czuła wieloletnie ślady moussace. Jim delikatnie pogłaskał jej nierówno odrastające futerko.
Wiszący nad kominkiem Robert H. Vane w dalszym ciągu ukrywał głowę pod czarnym materiałem, pierścień z czaszką nadal jarzył mu się na palcu. Jim mógł sobie jedynie wyobrażać, jak wygląda jego twarz. Jest triumfująca? Ironiczna? A może Vane patrzy nieruchomym wzrokiem jak na swoim fotograficznym autoportrecie, ukazującym człowieka, który obserwował innych ludzi, ale nigdy do nich nie dołączył?
Nagle zadzwonił dzwonek u drzwi. Jim opuścił Tibbles na podłogę i poszedł otworzyć. Pod drzwiami stała Eleanor – w czarnym golfie i czarnych spiczastych butach.
– Jim… mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Musiałam sprawdzić.
– Sprawdzić? Co sprawdzić?
Rozejrzała się po pokoju.
– Słyszałam straszne hałasy i łomoty, dobiegające z twojego mieszkania. Myślałam, że przesuwasz meble. Zadzwoniłam do drzwi, ale nie reagowałeś. Chciałam otworzyć moim kluczem, ale hałasy umilkły. Obserwowałam przez jakiś czas drzwi, na wypadek, gdyby to byli złodzieje, nikt jednak nie wyszedł.
– O której to było godzinie?