Выбрать главу

Jim popatrzył na obraz. Nóż tkwił w płótnie na wysokości głowy Roberta H. Vane’a i rzucał cień niczym wskazówka zegara słonecznego.

– A na czym ona polega? Ta misja Vane’a?

– Na łapaniu złych stron ludzkich dusz, aby świat stał się lepszym miejscem.

– Kto mu ją zlecił?

– Benandanti.

– Ale przecież oni chcą, żeby zniknął.

Eleanor kiwnęła głową.

– Nie przewidzieli, że misja Vane’a stanie się czymś zupełnie innym, niż zaplanowali, a łapanie złych stron ludzkich dusz będzie się wiązać z tyloma tragediami. Dlatego tak bardzo chcą go zniszczyć… i próbują to zrobić od ponad stu pięćdziesięciu lat.

Jim wziął puszkę z piwem i znów się napił. Nie mógł oderwać oczu od obrazu. Od pierwszej chwili, gdy go ujrzał, wywoływał w nim niepokój, teraz jednak wzbudzał w nim przerażenie, jakby był bombą, mogącą w każdej chwili wybuchnąć.

– Kim są ci Benandanti?

– To tajne sprzysiężenie. Powstało w piętnastym wieku w północnych Włoszech jako kult płodności, czczący boginię Dianę. Nazwa stowarzyszenia oznacza „tych, którzy dobrze idą” albo „dobrych wędrowców”, choć my byśmy raczej powiedzieli „dobrze czyniących”. Zawsze działali w tajemnicy, a o ich istnieniu wiadomo tylko z przekazów inkwizycji, która uważała członków bractwa za czarowników. W pewnym sensie inkwizytorzy mieli rację, ponieważ Benandanti stosują magię. Jest to jednak biała magia, bo przysięgli sobie, że będą walczyć ze ziem we wszystkich jego przejawach. Toczą niekończącą się wojnę z siłami ciemności… noc po nocy, tydzień po tygodniu, rok po roku.

– Nigdy o nich nie słyszałem.

– To bardzo tajne stowarzyszenie i raczej się nie reklamują, ale naprawdę dbają o to, abyśmy wszyscy byli zdrowi, płodni i aby nam się dobrze powodziło.

– Wszyscy? Nie sądzę. Rozmawiasz z człowiekiem, który cierpi na chroniczny katar sienny, nie ma dzieci i jest niemal zupełnie spłukany.

Eleanor uśmiechnęła się.

– Nie masz pojęcia, jak źle by się sprawy miały, gdyby Benandanti nie stali po naszej stronie.

– A kto walczy po tamtej stronic?

– Legiony zła, czyli Malandanti. Tak przynajmniej nazywają ich Benandanti.

– Jak Benandanti ich zwalczają? I gdzie?

– Zazwyczaj wykorzystują astralne projekcje i polują na Malandantich w strefach cienia. Benandanti mogą opuszczać swoje ciała, by udać się na tajne spotkanie w dowolnym miejscu świata.

– Hm… eksperymentowałem trochę z opuszczaniem własnego ciała. Nie zalecałbym tego ludziom, którzy muszą następnego dnia iść rano do pracy.

Eleanor wstała, podeszła do kominka i popatrzyła na obraz.

– Kiedy wymyślono fotografię, Benandanti uznali, że odkryto naukową metodę przegnania zła na zawsze. Rozsyłali fotografów takich jak Robert H. Vane po całym świecie, niczym misjonarzy, by robili zdjęcia jak największej liczbie ludzi. Srebro na płytach fotograficznych nie tylko odbijało tkwiące w ludziach zło, ale także, po utrwaleniu obrazu, zatrzymywało je w nich.

– I to działało?

– Znakomicie – odparła Eleanor. – Benandanti nie rozumieli jednak, że ludzie, po odebraniu im wszelkiego zła, stają się słabi, łatwo ich zranić i tracą odruchy samoobronne. Wszyscy pierwotni Amerykanie, których sfotografował Robert H. Vane, ginęli albo z powodu chorób, albo dlatego, że nie bronili się przed chciwymi białymi osadnikami i innymi indiańskimi plemionami.

– Na przykład Daguenowie, tak? Indianie, których Robert H. Vane opłakuje do dziś?

– Właśnie.

– Chwileczkę… ale przecież Daguenowie zaatakowali osiedle białych osadników, wymordowali wszystkich i wypruli im bebechy! Nie był to raczej czyn świadczący o słabości i bezbronności.

– To była druga strona tej całej sprawy… Owszem, każdy, kto został sfotografowany, tracił swoje zło, które zostawało zamknięte w posrebrzanej płycie, ale jak z pewnością wiesz, każdy wizerunek ma własne życie. Każdy portret może widzieć i myśleć. Niektóre z nich w określonych okolicznościach mogą się nawet poruszać, zwłaszcza nocą, kiedy ci, którzy znają osoby z wizerunku, śpią.

Jim znów usiadł. Na własne oczy widział kiedyś poruszającą się fotografię. Raz nawet słyszał, jak fotografia przemówiła – powiedziała tylko jedno przepełnione cierpieniem słowo: „mamo…”. Widział też płaczące portrety. Nietrudno było się domyślić, co działo się z ludźmi sportretowanymi na płytach dagerotypowych Roberta H. Vane’a: wraz z nadejściem nocy ich wizerunki, odwrócone kolorystycznie jak negatywy, wyruszały w podróż. Biali ludzie z czarnymi twarzami i białymi oczami, żądni krwi, szukający czegoś do spalenia i zniszczenia.

– Co się stało z Vane’em? – spytał.

– Kiedy Benandanti zorientowali się, co się dzieje, odnaleźli go i kazali mu przestać robić zdjęcia. Choć nie powiedzieli dlaczego, wykonał polecenie. Benandanti nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, że Vane zrobił sobie autoportret, więc jego zły wizerunek został ukryty w płycie dagerotypowej, przechowywanej razem ze wszystkimi innymi negatywami w jego pracowni. Jego dobre ja przestało fotografować ludzi, ale zła część jego ja wychodziła co noc z autoportretu i nadal robiła zdjęcia. Im więcej zdjęć gromadził, tym bardziej się przemieniał, aż przybrał postać, w jakiej widziałeś go wczoraj w nocy: pół człowieka, pół aparatu. W tamtych czasach w południowej Kalifornii ludzie bali się wychodzić w nocy z domu, tak wiele zdarzało się morderstw, straszliwych gwałtów i okaleczeń. Nie wiedzieli, że są prześladowani przez samych siebie, przez własne złe wizerunki, wychodzące z płyt Roberta H. Vane’a. No a ponieważ byli dobrzy, byli bezbronni. Kiedy wreszcie jeden z misjonarzy Benandantich odkrył prawdę, wysłano agentów, by pojmali złego ducha Roberta H. Vane’a. Znaleziono wiele jego tajnych pracowni i magazynów i zniszczono setki dagerotypów, ale Vane zabezpieczył przed zniszczeniem dagerotyp z własnym wizerunkiem: udał się do najlepszego ówczesnego malarza, Gordona Shelby’ego Welkina, i zapłacił mu fortunę za swój portret. Welkin namalował jego wizerunek na warstwie pokrytej srebrem miedzi… właśnie dlatego obraz jest tak ciężki. W swoim pamiętniku malarz napisał, że Vane kazał mu też zmielić zasuszony „czepek”, w którym się urodził, i zmieszać proszek z farbami.

– Czepek?

– Tak. Benandanti uważają, że „czepek” noworodka ma wielką magiczną siłę. Większość z nich nosi swoje „czepki” na szyi przez całe życie, w szczelnie zamkniętej rurce. Nie wiem, czy należy w to wierzyć, ale co innego może powodować, że ten obraz jest niezniszczalny i zawsze wraca do tego mieszkania?

Jim poczuł, że ogarnia go wściekłość.

– Vinnie musiał o tym wiedzieć!

– Podejrzewam, że tak, choć nic nie wiem o rodzinie Giovanniego. Benandanti nigdy nie mówią więcej niż to konieczne… albo jeszcze mniej.

– Cholera, nic dziwnego, że wynajął mi to mieszkanie tak tanio! Nic też dziwnego, że pytał, czy dobrze spałem. „Nie przeszkadzały ci żadne zgarbione postacie z nogami jak fotograficzne trójnogi? Nie? Cóż za ulga!”.

Eleanor złapała go za rękaw.

– Przysięgam… wiem jedynie to, że w dniu, kiedy Giovanni zmarł, Benandanti zadzwonili do mnie, że pilnie szukają kogoś, kto mógłby tu zamieszkać, i że do tego czasu mam szczególnie uważać.

– Rozumiem. Szukali kogoś, kto mógłby tu zamieszkać, tak? Kogoś o zdolnościach paranormalnych, kto mógłby zawalczyć z Robertem H. Vane’em i powstrzymać go przed zamienieniem całego świata w negatywowe piekło. I pewnie miał być to ktoś, kogo nikomu nie będzie brakowało, jeżeli coś pójdzie nie tak. Któż byłby lepszy od dobrego starego Jima Rooka?