– Nie mogę uwierzyć, że oboje odeszli – powiedziała idąca obok Jima Delilah. – Ciągle mi się wydaje, że zobaczę ich jutro w klasie, jak zawsze.
– Będą z nami duchem – pocieszył ją Jim. – Porozmawiamy jutro o umieraniu ludzi i o tym, jak wyrażać emocje słowami. Uwierz mi, jeżeli człowiek umie opisać na papierze, co czuje, pozwala mu to łatwiej znieść ból.
Delilah popatrzyła na niego, mrużąc jedno oko, aby nie oślepiało jej słońce.
– Mogę pana o coś spytać, panie Rook? Kiedy tak pan na nas patrzy, na Drugą Specjalną, czy uważa pan, że jesteśmy głupi?
Jim uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Jedyni głupi ludzie, których znam, to ci, którzy nie chcą się uczyć angielskiego, ponieważ uważają, że to nie cool albo że znają już dość słów.
– Dziś widziałam nowe słowo. To znaczy… nie jestem pewna, czy to słowo, czy czyjeś imię.
– Jak brzmiało? – Niezbyt uważnie słuchał Delilah, bo między grobami szła Karen, najwyraźniej zamierzając się z nimi spotkać.
– „Nemezys”. Było napisane w autobusie, na oparciu siedzenia przede mną.
– To określenie kogoś, kto szuka zemsty. Ale także imię greckiej karzącej bogini, Nemezys. – Popatrzył na Delilah. – Dziwna rzecz do pisania w autobusie…
– Było wycięte bardzo głęboko. Musiało to komuś zająć wiele godzin.
Podeszła do nich Karen.
– To był bardzo smutny pogrzeb.
– Tak, to prawda.
– Może odwiozę cię do szkoły? – spytała Jima. – Nie musisz chyba wracać autobusem?
– Nie… Wściekła Banda poradzi sobie beze mnie. Są po tym wszystkim trochę przytłumieni.
Stanął przy drzwiach i liczył wsiadających uczniów. Sue-Marie wchodziła ostatnia. Była ubrana w bardzo krótką czarną sukienkę, a usta wymalowała jasnożółtą szminką.
– Usiądzie pan obok mnie? – spytała.
– Przyjąłem propozycję pani Goudemark, która chce mnie odwieźć. Musimy omówić kilka spraw szkolnych.
Sue-Marie spojrzała na Jima uwodzicielskim wzrokiem, tak gorącym, że mogłaby przepalać nim papier.
– Spraw… szkolllnych… szkoda.
Jim i Karen ledwie mogli się powstrzymać, aby nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Jim przycisnął dłoń do ust i czekał, aż Sue-Marie wejdzie na schodki, kręcąc tyłkiem. Po chwili drzwi autobusu zamknęły się za nią z głośnym sykiem.
– Ona naprawdę na ciebie leci – stwierdziła Karen, kiedy szli do jej błękitnego mustanga.
– Gdybym tylko był dziesięć lat młodszy…
– Gdybyś był dziesięć lat młodszy, nie podrywałaby ciebie.
Jim wsiadł.
– Chyba nie jesteś zazdrosna.
– Zazdrosna? Moi?
Włożyła kluczyk do stacyjki i właśnie miała go przekręcić, kiedy Jim kątem oka zarejestrował jakiś ruch po przeciwległej stronie parkingu. Położył dłoń na ręce Karen.
– Zaczekaj…
– Co? Zapomniałeś czegoś?
– Nie. Popatrz… widzisz tam? Za tamtymi krzakami!
Karen zmarszczyła czoło i spojrzała we wskazanym kierunku.
– Nic nie widzę. Co tam jest?
Jim poczuł, że cała krew odpływa mu z twarzy. Przez parking, niecałe sto metrów od nich, przemykał aparatostwór, Robert H. Vane. W jasnym świetle wyglądał tak samo przerażająco jak w ciemnościach, jego korpus był mocno zgarbiony, a nogi tak niepewne, jakby zaraz miał się wywrócić. Ale mimo tej swojej nieporadności Robert H. Vane poruszał się zadziwiająco szybko – i sunął prosto w kierunku autobusu.
Rozdział 13
– Co się stało? – spytała Karen. – Jim, co jest?
– Nie widzisz tego? – wysapał Jim i po krótkiej walce z pasem bezpieczeństwa wyskoczył z samochodu.
– Co się dzieje?
– Dzwoń pod dziewięćset jedenaście! Do straży pożarnej! Szybko!
Ruszył biegiem w kierunku autobusu, pokrzykując i machając ramionami. Aparatostwór nie zwracał na niego uwagi i klekocząc, pokonywał kolejne metry asfaltu. Mimo iż nic się w jego wyglądzie nie zmieniło, sprawiał wrażenie znacznie większego i potężniejszego niż poprzednio.
– Wysiadajcie z autobusu! – wrzasnął Jim. – Wszyscy wysiadać z autobusu!
Ale kierowca włączył już silnik, zwolnił hamulec i powoli ruszał. Dłonie trzymał płasko na kierownicy.
– Stop! Stać! Otworzyć drzwi! Wszyscy wysiadać!
Jim widział wpatrujące się w niego twarze uczniów. Widział Randy i Delilah, Edwarda i Sally Broxman, nawijającą włosy na pałce. Miał wrażenie, że biegnie przez melasę, a jego głos grzęźnie w gęstej mgle.
– Ssstttaććććć! Wwwszszszszyyyyysscccy wwwysssiaaaadddaaaaać…
Aparatostwór zatrzymał się nagle, jego nogi niepewnie drobiły, z trudem utrzymując równowagę. Po chwili spod czarnego materiału wychynęło dwoje ramion i odrzuciło go do tyłu, odsłaniając białą, niemal prostokątną czaszkę z kilkoma pasmami tłustych szarosiwych włosów. W twarzy dominowała wielka ciemna soczewka, przypominająca cyklopie oko. Stwór uniósł rękę, ale nie była to ręka, tylko poczerniały kawał metalu. Nie wiadomo było, gdzie kończy się człowiek, a gdzie zaczyna aparat – stanowili jedność.
Jim pognał w jego stronę, zdecydowany zaatakować go rzutem ciała i przewrócić, ale aparatostwór był zbyt szybki. Gdy Jimowi pozostało jeszcze dwadzieścia metrów, rozległ się ogłuszający trzask i świat pobielał – autobus, niebo, drzewa, parking – po czym buchnęła fala gorąca, zmuszająca Jima do cofnięcia się. Zaplątały mu się nogi i padł ciężko na asfalt, uderzając się w skroń i zdzierając skórę z ręki.
Kiedy udało mu się unieść głowę i rozejrzeć wokół, autobus płonął. Aparatostwór cofnął się trzy kroki, zarzucił czarny materiał na głowę i zaczął odchodzić szybkim krokiem. Jim musiał pozwolić mu uciec, by zająć się autobusem, zamienionym w jeden wielki kłąb pomarańczowych płomieni, z których dolatywały krzyki próbujących się ratować uczniów Drugiej Specjalnej.
Podbiegł do przedniej części autobusu, zasłaniając twarz ręką. Za drzwiami widział przerażoną, szarpiącą się Ruby. Spróbował podejść bliżej, ale gorąco zbyt mocno paliło. Randy i Roosevelt walili w szyby pięściami, próbując stłuc szkło.
Jim odwrócił się. Biegli już ku niemu ludzie.
– Młotek! – wrzasnął. – Łyżka do opon! Cokolwiek! Musimy ich stamtąd wydostać!
Ściągnął marynarkę i owinął nią lewą rękę, po czym zaczął przysuwać się powoli do drzwi, cały czas zasłaniając twarz prawą dłonią. Rękaw jego marynarki zaczął się palić, ale mógł wytrzymać. Po kilku dalszych centymetrach dotarł do klamki bezpieczeństwa i szarpnął za nią.
Drzwi otworzyły się z dygotem i na asfalt wypadła Ruby z dymiącymi włosami. Kiedy Jim odciągnął ją od autobusu, podbiegła do nich matka Sary Miller i owinęła dziewczynę swoim żakietem. Po Ruby wyskoczyli Brenda, Vanilla i Freddy, ledwie żywi od dymu i gorąca. Zaraz po nich – dusząc się i gwałtownie kaszląc – Roosevelt i George.
Jim poczekał chwilę, by sprawdzić, czy jeszcze komuś uda się wyskoczyć z autobusu, wyglądało jednak na to, że nikt więcej nie wyjdzie.
– Sonny! – wrzasnął. – Sue-Marie!
Nie było odpowiedzi. Spróbował wskoczyć do środka, ale przednia opona, która do tej pory tylko gwałtownie dymiła, nagle buchnęła ogniem i stopnie autobusu zalały przypominające lawę strumienie płynnej gumy.
– Jim! – krzyknął doktor Ehrlichman. – Jim, nie wchodź tam! Autobus zaraz wybuchnie!
Jim zignorował go. Odwrócił się do jednego z przedsiębiorców pogrzebowych.
– Niech mi pan da marynarkę! – krzyknął.
– Słucham?
– Marynarka! Pańska marynarka!
Przedsiębiorca pogrzebowy zdjął marynarkę i z wahaniem podał Jimowi, który natychmiast zarzucił ją sobie na głowę, po czym przykucnął, wziął głęboki wdech i wszedł na schodki.