Autobus wypełniały kłęby czarnego dymu, widoczność sięgała zaledwie kilku centymetrów. Kierowca leżał na kierownicy, miał zalaną potem, ciemnoczerwoną twarz. Jim podniósł go i sturlał po schodkach, a potem ruszył przejściem między fotelami. Niemal natychmiast znalazł Randy’ego, skulonego na podłodze i walczącego o powietrze. Dysząc z wysiłku, przeciągnął go do wyjścia i pchnął w dół schodków. Nie miał czasu na delikatność ani myślenie o płonącej oponie.
Kaszląc i nie mając czym oddychać, wrócił do środka i po chwili zderzył się z Sonnym, Edwardem i Sue-Marie, którzy stali, trzymając się za ręce.
– Tędy! – krzyknął chrapliwie i poprowadził ich do drzwi. – Wynoście się stąd!
Zaczęli schodzić po schodkach, a Jim zajrzał do środka autobusu. Musiało tam być jeszcze dwóch albo trzech uczniów. Sunął centymetr po centymetrze w głąb autobusu, przez cały czas zasłaniając twarz dłonią. Temperatura była tak wysoka, że czuł się, jakby szedł przez hutniczy piec. Paliły mu się włosy w nosie, a podeszwy jego najlepszych czarnych butów topiły się i przylepiały do podłogi, więc każdy krok był męczarnią.
Pięć rzędów przed końcem autobusu znalazł Delilah – leżała półprzytomna na dwóch fotelach. Pochylił się nad nią i zaczął potrząsać.
– Delilah! Delilah! Obudź się! Musisz stąd wyjść! Kiedy jeszcze raz gwałtownie nią potrząsnął, otworzyła oczy, zamrugała i kaszlnęła. W oparciu siedzenia przed nią było głęboko wycięte słowo nemezys.
– Delilah! Musisz stąd wyjść!
Udało mu się wyciągnąć ją z fotela.
– Ccc… co? – wymamrotała. – Co się dzieje?
– Tędy! – krzyknął i wskazał dziewczynie kierunek ucieczki.
W tym samym momencie jedna po drugiej gruchnęły dwie głośne eksplozje – to popękały tylne szyby. Do wnętrza natychmiast wpadło powietrze i trzy ostatnie rzędy foteli zajęły ogniem. Winylowe obicia siedzeń zaczęły się odwijać jak smocza skóra, a pianka ze środka foteli kapała wielkimi, płonącymi gwałtownie kleksami. Nawet podłoga płonęła.
To koniec, pomyślał Jim. Nikt więcej nie przeżył, to niemożliwe. Muszę uciekać.
Kiedy już miał się odwrócić, między płomieniami mignął jakiś cień. Jim spojrzał przez rozstawione palce. Nikt nie mógł czegoś takiego przeżyć, to było niemożliwe.
Ale z ognia wyszły dwie postacie – obie płonęły. Szli ku niemu Pinky i David, powoli, jakby wspinali się na stromą górę. Włosy Pinky płonęły, w górę jej sukienki pełzły płomienie. Miała twarz czarną i spękaną jak spalony boczek i jaskraworóżowe wargi. Unosiła ramiona w niewypowiedzianym bólu, jak wszyscy palący się ludzie.
David szedł tuż za nią, również z uniesionymi ramionami. Popychał Pinky, bo nic nie widział – jego obie gałki oczne pękły i wypłynęły, oczodoły były jedynie czarnymi, zalanymi kleistą masą dziurami. Nie miał już na głowie włosów, zamiast nich pokrywały ją błyszczące czarne łuski.
Pinky stanęła. Jimowi zdawało się, że wpatruje się w niego, nie umiał jednak powiedzieć, czy go widzi. David także się zatrzymał i oboje znieruchomieli, wciąż płonąc jak pochodnie. Z ich głów unosił się gęsty czarny dym, jakby byli żywymi świecami.
Usta Pinky poruszały się, próbowała coś powiedzieć. Zabrzmiało to jak „proszę”, ale równie dobrze mogło to być każde inne słowo. Jim wyciągnął rękę – choć nie mógł dosięgnąć dziewczyny, chciał dać jej do zrozumienia, że mu na niej zależy. Po chwili Pinky zwaliła się na podłogę, a David upadł na nią. Natychmiast ogarnęły ich płomienie buchające z płonącej podłogi i po kilku sekundach obydwa ciała zaczęły się palić jeszcze gwałtowniej.
Jim po omacku szukał drogi na przód autobusu. Dotarł do schodków, przez chwilę się wahał, po czym wyskoczył bokiem za drzwi, przez płomienie strzelające z palącej się opony. Uderzył o ziemię i zaczął się toczyć.
Ktoś natychmiast złapał go za lewą rękę, zaraz potem złapano go również za prawą. Ktokolwiek to był, musiał być bardzo silny, bo odciągano go niemal biegnąc, aż jego pięty podskakiwały na asfalcie. Przeciągnięto go do pasa trawy rosnącej obok parkingu, po czym delikatnie położono na niej.
Podniósł głową i zamrugał. W dalszym ciągu łzawiły mu oczy, a słońce świeciło tak jaskrawo, że widział jedynie czarne sylwetki swoich wybawicieli.
– Wszystko w porządku, proszą pana? – spytała jedna z postaci.
Jim przysłonił oczy i zobaczył, że powiedział to młody czarnoskóry strażak w hełmie i gumowanej kurtce.
– Tak… – Zakaszlał. – Dziękują. – Ponownie zakaszlał, potem jeszcze raz. Po chwili dostał tak silnego napadu kaszlu, że musiał usiąść.
Ujrzał szkolny autobus, płonący niczym podążający do Walhalli nordycki statek pogrzebowy.
– Pinky… – wycharczał. – David… nie mieli szans…
– Proszę mi uwierzyć, zrobił pan wszystko, co było w pana mocy.
W tym momencie autobus eksplodował z potężnym hukiem. W poranne niebo wystrzeliła ogromna kula pomarańczowego ognia, a zaraz za nią wzbiła się kula czarnego dymu. We wszystkie strony rozprysnęły się kawałki plastiku, ram okiennych i metalowych rurek i po chwili zaczęły spadać na ziemią. Jakieś dziesięć metrów od Jima o asfalt uderzyło płonące koło, podskoczyło i zaczęło się toczyć w dół zbocza, ścigane przez strażaka.
Karen przepchnęła się przez tłumek i uklękła obok Jima.
– Jim! Jim… nic ci się nie stało?
Zakaszlał, pokiwał głową i znów zakaszlał.
– Dym… – wychrypiał, wskazując na swoją klatką piersiową. Objęła go i mocno przytrzymała.
– Jesteś szalony… mogłeś zginąć.
Nie był w stanic odpowiedzieć. Miał podrażnione gardło i nie mógł złapać powietrza. Myślał tylko o jednym – o Pinky i Davidzie powoli podchodzących do niego i płonących jak pochodnie. Wiedział, że ten obraz będzie mu towarzyszył do końca życia.
Ten obraz i słowo nemezys.
Do sali dla rekonwalescentów wszedł porucznik Harris, bez zaproszenia przysunął sobie krzesło i usiadł. Miał dziś szczególnie jaskrawy krawat z purpurowymi błyskawicami. Wyjął chusteczkę i starł pot z górnej wargi.
– No i… jak się pan czuje, panie Rook?
– Lepiej. Nadal boli mnie gardło, ale przynajmniej mogę już mówić.
– Powiedziano mi, że zrobił pan kawał dobrej roboty. Uratował pan masę dzieciaków.
Jim zakaszlał i pokręcił głową.
– Powinienem był uratować wszystkich.
– Wiem, jak się pan czuje, ale zrobił pan, co w pańskiej mocy. Kiedy nadszedł czyjś czas, aby umrzeć, nawet Wszechmogący nic na to nie poradzi.
Jim sięgnął po plastikowy kubek i wypił trzy łyki cieplej wody.
– Rozmawiał pan ze świadkami?
– Jak na razie z siedmioma albo ośmioma, ale będziemy rozmawiać ze wszystkimi, którzy tam byli. Ekipa naszych techników razem z ludźmi ze straży właśnie zabezpiecza wrak.
– Czy któryś ze świadków widział silny błysk światła?
Porucznik Harris skinął głową.
– Wszyscy go widzieli. To jedna z teorii: wędrujący piorun kulisty. Coś takiego zdarza się czasami na polach golfowych.
– A czy nikt nie widział… czegoś w rodzaju ludzkiej postaci?
Porucznik Harris poślinił palec i przerzucił w notesie kilka kartek.
– Nie – odparł policjant, po czym zapytał: – A pan widział?
– Tak, coś widziałem. I dlatego jestem pewien, że przyczyną pożaru nie był piorun kulisty.
– Tak? A co?
– Sądzę, że ma to związek z Sarą Miller i Bobbym Tubb -…ze sposobem, w jaki zginęli.