Rozwiązał sznurek trzymający zepsuty zamek teczki. Wyjął książkę z pozaginanymi rogami, otworzył ją i zaczął w milczeniu czytać. Po chwili uczniowie uświadomili sobie jego obecność i choć nie wszyscy przerwali to, co akurat robili, odwrócili się ku niemu i zaczęli mówić nieco ciszej, a ćwiczący taneczne kroki powoli zamierali.
Minęło dziesięć minut, zanim Jim się odezwał.
– Dziś porozmawiamy o czasie – oświadczył i zdjął pełne odcisków palców okulary. – Zastanowimy się, czym jest czas, co z nami robi i jak wyrażamy wobec niego swoje emocje.
– Najwyższy czas – powiedział Freddy Price i cała klasa się roześmiała.
– No cóż, przepraszam… spóźniłem się dwa tygodnie – powiedział Jim. – Mam nadzieję, że pani Lakenheath pozwalała wam się dobrze bawić. Prawdę mówiąc, wcale się nie spodziewałem, że tu wrócę, ale czasem tak bywa. Wyruszamy w przyszłość, pogwizdując pod nosem, i zanim zdążymy się zorientować, z powrotem jesteśmy tam, skąd wyruszyliśmy.
Sonny Powell uniósł swoją długą czarną rękę.
– Proszę wybaczyć, proszę pana, ale nie wygląda pan na szczególnie szczęśliwego z tego powrotu. – Sonny miał dwa metry wzrostu i wszyscy wołali na niego „Cień” z powodu jego obsesji na punkcie butów sportowych Saucony Shadow* [*Shadow (ang.) – cień.], a także dlatego, że wszyscy uczniowie Drugiej Specjalnej zawsze stali w jego cieniu. – Jeśli nie ma pan ochoty niczego nas uczyć, to chcielibyśmy dalej robić to, co robimy. Nie wywołujmy wilka z lasu, że tak powiem – dodał i dla podkreślenia swoich słów trzy lub cztery razy odbił piłkę do koszykówki o podłogę.
Jim wstał i podszedł do okna.
– Przyznam, że to nęcąca propozycja, problem jednak w tym, że wróciłem do West Grove Community College, ponieważ muszę dowiedzieć się czegoś o sobie. Chyba jeszcze pilniej niż wy potrzebuję nauki. Być może nikt z was nie jest zainteresowany nauczeniem się czegokolwiek i jeśli mam być szczery, nie bardzo mnie to wzrusza. Jeżeli chcecie pozostać ignorantami i półanalfabetami, to wasz wybór, ja jednak muszę się czegoś nauczyć. Przykro mi, jeśli to dla was niezbyt wygodne, ale potrzebna mi do tego wasza pomoc. – Odwrócił się w stronę ławek. – Co prawda jest to kurs języka angielskiego, ale nie będziemy mówić o wymowie, czytaniu ani pisaniu. Zajmiemy się życiem w świecie, który nie daje ludziom równego startu, zastanowimy się, co robić, kiedy szczęście się kończy… o ile w ogóle kiedykolwiek się je miało… i porozmawiamy o wszystkich sztuczkach, pułapkach oraz drobnych okrucieństwach życia, które sprawiają, iż często zastanawiamy się, czy warto wstawać rano z łóżka.
Udało mu się zdobyć ich niepodzielną uwagę. Nawet Vanilla King przerwała malowanie paznokci, zatrzymując w pół ruchu pędzelek z lakierem Tangerine Sparkle.
– Będziemy rozmawiać o tym, jak zachować życie i zdrowie na tej bardzo niebezpiecznej planecie – dodał Jim.
– Będzie nam pan mówił, jak należy zachowywać się w ruchu drogowym i tak dalej? – spytał siedzący z tyłu klasy Roosevelt Jones. Był niski i krępy, miał błyszczącą łysą czaszkę i nosił lustrzane okulary.
Jim pokręcił głową.
– Niczego wam nie będę mówił. To wy będziecie mówić różne rzeczy. Jeżeli chcecie wiedzieć, zapomniałem, jak powinienem żyć. Straciłem wiarą, że wszystko zmieni się na lepsze, że nadejdzie jeszcze jeden słoneczny dzień.
– Nie możemy pana niczego nauczyć – oświadczył Cień. – To pan jest Wielkim Nauczaczem. Pan ma nas uczyć.
Edward Truscott pokręcił głową.
– Nikt nikogo nie „uczy”, ale „naucza”. Gdyby było inaczej, nie nazywałbyś pana Rooka „Wielkim Nauczaczem”, a „Wielkim Uczycielem”.
– Znów chcesz mi namieszać we łbie, cwaniaczku? – wycedził Cień, udając, że bardzo się złości. – Jeżeli to właśnie edukacja ma zrobić z ciebie człowieka, ty kluchowaty wałku, nie chcą mieć z nią nic wspólnego.
– jak powiedziałem – przerwał im Jim – jeżeli nie chcecie się niczego nauczyć, to wyłącznie wasza sprawa, ale mylicie się, twierdząc, że nie możecie niczego mnie nauczyć. Możecie. Jesteście młodzi i nieskażeni. Wiecie jeszcze, kim jesteście i co przyniesie jutro, a ja właśnie tego chcę się nauczyć.
– Uczył pan tu przedtem, prawda? – odezwała się Ruby Montes. Miała górę sfalowanych czarnych włosów i kolczyki jak choinki bożonarodzeniowe.
– Tak, uczyłem. Trzy lata temu, ale zaproponowano mi bardzo interesującą pracę w Waszyngtonie, w Ministerstwie Edukacji, więc odszedłem.
– Dlaczego pan wrócił? – spytał Roosevelt. – Kiepsko płacili?
– Nie, pensja była dobra. Praca też była dobra. Po prostu coś się stało, to wszystko.
– Co? Złapano pana w szafie z jakąś młodą nauczycielką?
Jim uśmiechnął się słabo.
– Powiedzmy, że… stało się coś bardzo złego. A nawet tragicznego. Coś, co mi uświadomiło, że w życiu można uciec od wszystkiego z wyjątkiem samego siebie.
– To prawda – mruknął George Graves. Miał źle ostrzyżone włosy i długą, końską twarz. – Nieważne, gdzie człowiek rano się budzi, bo przecież… no cóż… zawsze tam jest, prawda?
– A gdzie indziej miałbyś być, głupolu? – spytał Cień.
– Nie wiadomo – wtrącił się Freddy Price. – Gdy kiedyś obudziłem się rano po sylwestrze, zdecydowanie mnie nie było. Jako kolejna podniosła rękę Sue-Marie Cassidy – nerwowo, z wahaniem. Miała długie, proste błyszczące włosy i twarz o klasycznych rysach, która byłaby bardzo piękna, gdyby oczu nie otaczała gruba warstwa tuszu, a warg nie pokrywały kilogramy szminki – i gdyby nie wydymała tak ust. Na ostatnie urodziny matka zafundowała jej zastrzyki kolagenu w wargi i teraz Sue-Marie wyglądała nie jak madonna z obrazu Botticellego, a jak dziewczyna z serialu Słoneczny patrol.
– Co dokładnie stało się panu w Waszyngtonie? – spytała lekko zachrypniętym głosem. – Powiedział pan, że to było tragiczne…
– Było, przyznaję – odparł Jim. – Wolałbym jednak o tym nie mówić, przynajmniej nie w tej chwili. Chcę popchnąć moje życie do przodu, więc… będę udawał, że nigdy nie wyjeżdżałem do Waszyngtonu. Będę udawał, że wciąż mam trzydzieści cztery lata i nigdy nie wyjeżdżałem z West Grove.
– Czy nie powinien pan raczej, bez względu na to, co to było, stawić temu czoło? – spytała Delilah Bergenstein. Tak naprawdę nie miała na imię Delilah, ale miała ciemne kocic oczy i pieprzyk na policzku i była przekonana, że wygląda jak starotestamentowa uwodzicielka.
– Interesujesz się psychiatrią? – spytał Jim.
Delilah entuzjastycznie pokiwała głową.
– Zamierzam zostać psychiatrą, ale… rozumie pan… najpierw powinnam trochę popracować nad angielskim.
– Pewnie… musisz przecież umieć przeliterować słowo „psychiatra” – mruknął Randy Bullock, który siedział tuż przed nią.
– Założę się, że ty też byś tego nie umiał zrobić – prychnął pogardliwie Edward Truscott.
– Bo nie muszę, geniuszu. Ja idę robić w fast foodzie.
– Wygląda na to, że tymczasem to fast food sporo z tobą zrobił, grubasie.
Jim wrócił do swojego biurka.
– No dobrze, dość już tych wolnych skojarzeń. Jeżeli macie mnie czegokolwiek nauczyć, musimy określić punkty wyjścia dyskusji. Zacznijmy od zdefiniowania czasu…
Uczniowie Drugiej Specjalnej patrzyli na niego, nic nie pojmując. George Graves hałaśliwie wydmuchał nos w kawałek papieru toaletowego, a Ruby Montes z niesmakiem pomachał w jego kierunku zaciśniętą pięścią.
– Właśnie jem śniadanie, więc wolałbym nie słuchać twojego charkotu – syknął.
– Zaczynajmy – powiedział Jim. – Co rozumiemy pod pojęciem czasu? Czy ktoś ma na ten temat coś do powiedzenia?