Wstał, podszedł do regału i wziął do ręki wedgwoodowską urnę. Zdjął pokrywkę i popatrzył na szarawy popiół.
– Tu jest prawdziwa Eleanor, prawda? Dobra Eleanor. Ty jesteś jedynie jej cienistym ja. Jej złą częścią. Założę się, że w ciągu dnia nie odsuwasz zasłon.
– Zwariowałeś.
– Naprawdę? – Podszedł do Eleanor i przeciągnął palcem po jej policzku, tworząc od nosa do ucha czarną smugę. – Biały makijaż… aby ukryć fakt, że twoja twarz jest czarna jak na negatywie. Czarna farba do włosów, ponieważ są białe. Czarne szkła kontaktowe do zamaskowania białych oczu i biała emalia do ukrycia czerni zębów. Kłamałaś i spiskowałaś od dnia, kiedy się tu wprowadziłem.
Eleanor zaczęła ścierać z policzka makijaż.
– Ty głupi karzełku! Powinieneś być wdzięczny Benandantim, że dali ci takie mieszkanie, i trzymać się z dala od spraw, które ciebie nie dotyczą!
– Vane uważał, że nie będę zagrożeniem i nie znajdę sposobu na powstrzymanie go przed wychodzeniem z obrazu, prawda? Ale potem doszedł do wniosku, że wcale nie jestem aż takim nieudacznikiem, i próbował mnie przestraszyć, podpalając autobus z uczniami. No cóż… nie docenił mnie, moja droga, przede wszystkim jednak nie docenił moich uczniów.
Eleanor zaczekała, aż skończy mówić, po czym klepnęła go lekko w dłoń.
– Dobra robota – wycedziła. – Co teraz?
Jim uniósł wyżej pusty dagerotyp.
– Masz do wyboru: albo wrócisz do płyty i zostaniesz w niej na zawsze, albo ją zniszczę i stracisz kryjówkę. Teraz, kiedy nie ma Vane’a, Benandanti przestaną płacić ci za to mieszkanie i prędzej czy później będziesz musiała się wyprowadzić i… wyjść na światło dzienne.
– Jesteś potworem! – syknęła Eleanor.
– Decyzja należy do ciebie. Masz dwadzieścia cztery godziny na zastanowienie.
Wziął dagerotyp i wyszedł. Eleanor na sztywnych nogach podeszła do drzwi i zatrzasnęła je za nim z hukiem.
Następnego dnia wszyscy w klasie pochylili głowy i przez dwie minuty milczeli na cześć Cienia. Popłynęły łzy.
– Sonny był odważny i bezinteresowny. Gdyby nie on, nie stałbym tu dziś, nie byłoby tu też Sue-Marie, Freddy’ego, Edwarda, Randy’ego ani Philipa – powiedział Jim. – Zawdzięczamy mu życie i nigdy nie zapomnimy o tym długu. Tylko wy wiecie, z jak wielkim złem walczyliśmy i jak je pokonaliśmy, i tylko wy wiecie, jak wiele nas to kosztowało. Przeczytam ku pamięci Sonny’ego wiersz Randalla Jarrella, zatytułowany Rycerz, śmierć i diabeł.
Śmierć jego własnego ciała rozsiadła się poza nim;
Ciało jego własnej duszy rozsiadło się poza nim -
Śmierć i diabeł – kim są dla niego?
Jego byt go oskarża – twarz pozostaje jednak twarda
W stanowczości, w całkowitym wytrwaniu;
Fałdy uśmiechu zapewniają opanowanie;
Twarz jest swym własnym losem -
Mężczyzna robi to, co musi -
A jego ciało mówi: Jestem.
Po południu, kiedy otwierał drzwi do mieszkania, usłyszał, że ktoś go woła.
– Panie Rook! Panie Rook!
Kiedy się odwrócił, ujrzał sunącego szybkim krokiem w jego kierunku dozorcę.
– Panie Rook, widział pan dziś pannę Shine?
– Nie. Dlaczego pan pyta?
– Hydraulik miał dziś naprawiać u niej w łazience rurę, ale jej nie ma. Wszystko jest… ubrania, wszystko. Światło się pali, telewizor gra, nie ma tylko panny Shine.
– Musimy to sprawdzić – stwierdził Jim.
Pan Mariti otworzył drzwi do mieszkania Eleanor i Jim wszedł za nim do środka. Mieszkanie wyglądało tak samo jak poprzedniego wieczoru, kiedy stąd wychodził. Przeszli od pokoju do pokoju, ale nigdzie nie znaleźli ani śladu Eleanor.
Kiedy doszli do sypialni, Jim zrozumiał, co się stało. Czarne zasłony były zaciągnięte i przybite do podłogi – zostały jednak kilka razy przecięte ostrym nożem i przez dziury do środka mogło wpadać dzienne światło. Nóż, którym to zrobiono, leżał na dywanie, a obok niego satynowy szlafrok, rozlewający się na podłodze jak oleista kałuża. Jim podniósł go i przycisnął do twarzy. Materiał pachniał liliami i zawrotem głowy.
– Panno Shine! – zawołał pan Mariti i w tym momencie do sypialni weszła Tibbles. Rozejrzała się i pociągnęła noskiem.
– Chyba zdecydowała się na przeprowadzkę – mruknął Jim i powiesił szlafrok na ramie łóżka Eleanor.
Graham Masterton