– Musimy to uzmysłowić każdemu naszemu uczniowi – mówiła – białemu, czarnemu, Azjacie, lesbijce i gejowi: mają prawo być bogaci!
Hector Lo kiwał potakująco głową, Jim wiedział jednak, że wcale nie słucha.
Ruszył do krzesła w przeciwległym kącie pomieszczenia, ale nagle usłyszał głośne wołanie:
– Jim! Hej, Jim! Wreszcie ci się udało!
Odwrócił się i ujrzał Vinniego Boschetta z wydziału historii. Vinnie bardziej wyglądał na statystę z Policjantów z Miami niż na nauczyciela specjalizującego się w polityce XIX wieku. Miał czarne, starannie uczesane włosy, opaloną twarz, z której wystawał kulfoniasty nos, i był ubrany w jedną z będących jego znakiem firmowym hawajskich koszul – w orchidee, kolibry i ananasy.
Objął Jima i zaczął go klepać po plecach. Pachniał mocno wodą po goleniu Armaniego.
– Kiedy nie pokazałeś się w zeszłym tygodniu, myśleliśmy, że wymiękasz! Nikt by nie miał o to do ciebie pretensji! To miejsce nie zmieniło się nawet na jotę! W dalszym ciągu ślepy prowadzi kulawego, a zaraz za nimi kuśtyka przygłupi.
– Miło cię widzieć, Vinnie. Co u Mitzi?
Vinnie zakaszlał teatralnie w pięść.
– Hm… Ze wstydem muszę się przyznać, że po Mitzi były już trzy inne. A może cztery? Kochana dziewczyna, ta Mitzi. Wspaniała. Ma niezrównane nogi. Ale wiesz, jak jest… nie bardzo się zgadzaliśmy co do pewnych rzeczy dotyczących amerykańskiej konstytucji… takich na przykład, jak mojego konstytucyjnie zagwarantowanego prawa do copiątkowej gry z chłopakami w pokera.
– Kto jest teraz?
– Alana. Jest cudowna. Będziemy musieli kiedyś pójść gdzieś we trójkę. Odkryłem przy Pico niesamowitą namibijską knajpkę. Nie masz chyba nic przeciwko jedzeniu mrówek?
– Mrówek? Uważasz, że jestem mrówkojadem?
– Jim, daj spokój. Nie mówimy o tych malutkich żyjątkach, które wyłażą chmarami z pęknięć chodnika. Mówimy o wielkich, tłustych, specjalnie hodowanych na cukrze. Są doskonale z sosem chili. Kiedy się je zgryza, robią ciche PYKKK… Pycha!
– Jeżeli nie będziesz miał nic przeciwko temu, pozostanę przy burrito. - Jim usiadł, wyjął z kieszeni telefon i kawałek zmiętej kartki. – Właśnie szukam mieszkania. Książki mam w przechowalni, a mój kot prawdopodobnie już zapomniał, jak wyglądam.
– Potrzebujesz mieszkania? Nie musisz szukać. W zeszłym miesiącu zmarł mój stryj i jego mieszkanie stoi puste. Zamierzałem je wynająć, ale nie miałem czasu się do tego zabrać. Alana, rozumiesz… jest nieco wymagająca. Co ja mówię, nieco wymagająca? Ha! Nie daje mi chwili spokoju! A mieszkanie na pewno ci się spodoba. Jest całkowicie umeblowane, trzeba je tylko posprzątać, przewietrzyć i może lekko musnąć ściany farbą.
– Gdzie się znajduje? – spytał podejrzliwie Jim.
– W Venice, kilka przecznic od twojego dawnego mieszkania. W Benandanti Building. Są tam cztery sypialnie, olbrzyyyyymi salon, jadalnia, kuchnia i łazienka jak u Nerona!
– Przykro mi, Vinnie, ale na coś takiego chyba mnie nie stać. Nie mogę miesięcznie płacić więcej niż osiemset.
– Nie wygłupiaj się! Dam ci je za siedemset pięćdziesiąt! Pod warunkiem, że będziesz płacił gotówką. Bez papierów, bez pytań. I będziesz utrzymywał je w dobrym stanie. A ja będę miał lokatora, któremu można ufać!
– Siedem i pół stówy? – Jim schował telefon. – Mogę rzucić okiem?
– Oczywiście. Jutro o dwunastej?
– Załatwione – odparł Jim.
Miał zamiar zapytać Vinniego, co się zmieniło przez ostatnie trzy lata w West Grove College, nie zdążył tego jednak zrobić, bo w tym momencie uchyliły się drzwi i do pokoju nauczycielskiego zajrzała panna Frogg, sekretarka dyrektora. Kiedy zobaczyła Jima, dała mu dyskretnie znak dłonią, że ma podejść – jakby nie chciała, aby ktoś inny ją dostrzegł.
– Przepraszam cię na chwilą – powiedział Jim do Vinniego. – Meduza mnie woła.
Nazywano pannę Frogg „Meduzą” z powodu siwych, splątanych jak węże włosów i bladozielonych wyłupiastych oczu. Vinnie twierdził, że wszystkie figury z białego marmuru, które wspierały fronton szkoły, to byli członkowie ciała nauczycielskiego, którzy ośmielili się odpysknąć pannie Frogg – zamienieni przez nią w kamień.
– W czym mogę pomóc? – spytał Jim.
– Doktor Ehrlichman życzy sobie, aby pan przyszedł do jego gabinetu, panie Rook. Jest u niego detektyw z policji, który chciałby zamienić z panem słówko.
– Detektyw z policji? O co chodzi?
Jim odwrócił się i machnął Vinniemu, po czym postukał w szkiełko zegarka, przypominając dyskretnie, że są na jutro umówieni. Panna Frogg w milczeniu ruszyła przodem. Kiedy szli korytarzem, gumowe podeszwy sekretarki cicho popiskiwały. Jej obecność sprawiała, że Jim czuł się, jakby znów miał trzynaście lat i został wezwany do dyrektora, który miał go zrugać za zapychanie bibułą fontann z wodą do picia.
Panna Frogg zapukała do drzwi gabinetu i ze środka doleciał zirytowany głos:
– Tak, jestem! Proszę wejść!
Kiedy Jim wszedł, doktor Ehrlichman siedział za biurkiem – w samej koszuli, z przekrzywioną zieloną muchą – i wyglądał na zaniepokojonego. Był niski i łysy. Nosił staromodne okulary w grubych oprawkach, miał wielki haczykowaty nos i małe szczeciniaste wąsiki. Wyglądał, jakby okulary, nos i wąsy – połączone w całość – kupił w sklepie z magicznymi akcesoriami. Uwagę Jima natychmiast przyciągnął mężczyzna przy oknie, odwrócony plecami do gabinetu. Był niemal kwadratowy – miał tak szerokie ramiona, że prawie rozrywały szwy wymiętej jasnobrązowej marynarki, i krótkie, grube nogi. Jego włosy koloru piasku były okropnie potargane, a ramiona pokrywały płatki łupieżu.
– No, no… – mruknął Jim. – Porucznik Harris. Wydawało mi się, że przeszedł pan na emeryturę.
Porucznik Harris odwrócił się. Choć gabinet doktora Ehrlichmana był klimatyzowany, miał purpurową twarz i pocił się niemiłosiernie.
– Postanowiłem popracować jeszcze trzy lata. Gdyby pan znał moją żonę, zrozumiałby pan dlaczego. A co z panem, panie Rook? Zdawało mi się, że odszedł pan na dobre.
– Wyjechałem do Waszyngtonu, zgadza się, ale nie za dobrze mi tam poszło.
– Przykro to słyszeć. Choć nie mogę powiedzieć, żebym był zachwycony pańskim widokiem.
– Dziękuję. Pana też miło znów oglądać. Porucznik uśmiechnął się blado.
– To nic osobistego, panie Rook. Chodzi tylko o to, że gdy jest pan w okolicy, zaczynają się dziać jakieś… upiorne rzeczy.
– Upiorne rzeczy zawsze się dzieją, poruczniku. Właściwie całe życie jest upiorne. A kiedy jestem w pobliżu, jest pan bardziej wyczulony na upiorność życia, ponieważ uważa pan, że ja sam jestem upiorny… – Jim przerwał, ale gdy porucznik nic nie odpowiedział, spytał: – O co chodzi tym razem?
Porucznik wyjął notes, polizał palec i przewrócił dwie kartki.
– O dwoje pańskich uczniów… Roberta Tubbsa i Sarę Miller.
– Przepraszam, ale jestem dziś pierwszy dzień w szkole i jeszcze nie miałem okazji poznać nazwisk wszystkich uczniów.
– Tych już pan nigdy nie pozna. O wpół do dziesiątej rano znaleziono ich martwych.
– Boże! Jak to się stało?
– Bardzo upiornie… i właśnie dlatego chciałem z panem porozmawiać.
– Czemu akurat ze mną? Nie widziałem tych dzieciaków na oczy.
– Wiem, ale może będzie pan mógł nam pomóc.
Jim uniósł rękę w obronnym geście.
– Poruczniku… nie chcę być więcej wplątywany w żadne tego typu sprawy. Wróciłem do West Grove, aby prowadzić normalne, nudne życie i wykonywać źle płatną pracę. Bardzo mi przykro, że tych dwoje młodych ludzi zginęło, ale uważam, że to pański problem, nie mój.