Wokół kości leżały kupki wilgotnego szarego popiołu. Technik pobierał małą szpatułką próbki i wsypywał je do przezroczystych plastikowych torebek.
– Harris! – zawołał wielki mężczyzna z ogromnym rzymskim nosem i srebrnymi lokami, obszedł łóżko i przywitał się z nimi. Był ubrany w workowaty granatowy kombinezon z nadrukiem MEDYCYNA SĄDOWA na plecach.
– Jak idzie, Jack? – spytał porucznik Harris. – Jack, to jest Jim Rook. Panie Rook, to Jack Billings, szef zespołu zbierania dowodów materialnych.
Jack Billings kiwnął Jimowi głową i grzbietem ubranej w rękawiczkę dłoni otarł pot z czoła.
– Zostali skremowani – powiedział chrapliwym głosem, który robił wrażenie, jakby z trudem wydobywał mu się z gardła. – Ale właściwie to coś więcej niż kremacja… Aby zredukować ludzkie ciało do takiego stanu w zwykłym piecu krematoryjnym, gdzie temperatura osiąga dwa tysiące pięćset stopni, należy je palić przez ponad cztery godziny. Moim zdaniem temperatura w tym pomieszczeniu była ponad pięć razy wyższa, choć utrzymywała się tylko przez krótki czas. Prawdopodobnie wszystko trwało sekundy.
– Jak to się mogło stać? – spytał porucznik Harris.
– Miałem nadzieję, że ty mi powiesz. Jak mówiłem, nie ma żadnych dowodów świadczących o podpaleniu… nic nie wskazuje na użycie jakiegokolwiek łatwo palnego materiału: benzyny, kerozyny czy terpentyny. Nie znaleźliśmy spalonych zapałek ani zapalniczki. Nie mógł to też być wybuch gazu, bo dom nie ma instalacji ani na gaz ziemny, ani na butan. Lampa łukowa może wytworzyć temperaturę do dwudziestu tysięcy stopni, ale obejmuje bardzo małą przestrzeń, podczas gdy tutaj sadza jest rozprowadzona po całej powierzchni ścian, a dywan i łóżko są równomiernie spalone.
– Bomba? – spytał porucznik Harris. Jack Billings pokręcił głową.
Było bardzo dużo ciepła, ale bez fali uderzeniowej po eksplozji. Popatrz na te kości i popiół… leżą na kupkach. Bomba, byłaby w stanie wytworzyć tak wysoką temperaturę, rozprószyłaby wszystko w promieniu dziesięciu kilometrów, zaleźlibyśmy wtedy fragmenty kości nawet w Anaheim.
– Błyskawica?
– Cóż… być może piorun kulisty mógłby zabić dwie osoby, leżące na dobrze izolowanym łóżku, ale to mało prawdopodobne. Zresztą nie było doniesień o burzach w jakiejkolwiek części wybrzeża.
– To wszystko? Nie masz więcej pomysłów?
– Na razie nie. Znasz mnie jednak: jeszcze nie zostałem pokonany, jeszcze nie. Aha, mamy jeszcze coś, co powinniśmy rozważyć.
– Co?
Jack Billings dał im znak ręką, aby podeszli do garderoby. Po lewej stronie, oparte o ścianę sypialni, stały białe szafy z ażurowymi drzwiami, a po prawej stolik, zastawiony flakonikami perfum i słoiczkami kremów. Ściana na wprost wejścia od podłogi do sufitu była wyłożona lustrem, toteż gdy weszli do pomieszczenia, znalazły się tam także ich odbicia. Jim stwierdził, że wygląda na wymiętego i wyplutego. Naprawdę potrzebował odpoczynku. Potrzebował miłości jakiejś dobrej kobiety i trzech tygodni na wyspie Oahu.
– No dobrze – mruknął porucznik Harris. – Co tu jest do oglądania?
Jack Billings otworzył drzwi pierwszej szafy i powiedział:
– Znaleźliśmy to tylko dlatego, że zaczęliśmy sprawdzać, czy nie było spięcia w przewodach elektrycznych.
Wiszące na drążku ubrania odsunięto na prawo, dzięki czemu widać było ścianę tworzącą plecy szafy.
– Boże drogi… – wyszeptał Jim.
Podszedł bliżej i zdjął okulary. Porucznik Harris stanął tuż za nim.
Na farbie pokrywającej ścianę namalowano naturalnej wielkości czarno-białe wizerunki Sary i Bobby’ego. Leżeli obok siebie na łóżku, półnadzy. Sara miała uniesione prawe ramię, jakby próbowała osłonić twarz, jej włosy płonęły, a z czubka głowy wystrzeliwał snop iskier. Bobby mocno zaciskał oczy i zagryzał zęby – i chyba nie miał już uszu, choć trudno było to z całą pewnością stwierdzić.
– To wygląda zupełnie jak zdjęcie – powiedział Jim z nieukrywanym zdziwieniem. – Boże… to jest zdjęcie…
Jack Billings kaszlnął i skinął głową.
– Powiedziałbym, że to dokładny obraz chwili, w której Bobby Tubbs i Sara Miller zginęli.
– Z czego jest zrobiona ta ściana? – spytał porucznik Harris, stukając w nią kostkami dłoni.
– Z sosnowych desek mających sześć centymetrów grubości i pomalowanych standardową białą emulsją. Pobraliśmy próbki, ale nie sądzimy, aby pokryto ją jakimiś odczynnikami fotograficznymi.
Jim odsunął się od ściany.
– Dokładnie taki byłby widok, gdyby stać w chwili śmierci Bobby’ego i Sary w nogach łóżka – stwierdził. – Jakby ktoś zrobił wtedy zdjęcie, a potem przeniósł je na ścianę…
– Ale kto? – spytał porucznik Harris.
Jack Billings wzruszył ramionami.
– Osobiście nie słyszałem o żadnej technice fotograficznej, która umożliwiałaby wykonywanie tego rodzaju obrazów. Mamy jednak taki obraz przed oczami, musiał więc istnieć sposób stworzenia go. Według mnie, poruczniku, kiedy dowiemy się „jak”, blisko już będzie do „kto” oraz „dlaczego”. To bardzo skomplikowany technicznie, wysoce specjalistyczny produkt… w całym kraju nie może być więcej niż kilku ludzi, dysponujących technologią pozwalającą tworzyć takie obrazy.
Jim nie mógł oderwać wzroku od wizerunku Bobby’ego i Sary. Na ich twarzach nie było przerażenia, tak charakterystycznego dla ludzi, którzy nagle zrozumieli, że zaraz umrą. Była to jedynie reakcja na eksplozję światła i gorąca – zaciskanie powiek i szczęk, odruchowe zasłanianie się ręką. Ale kiedy zrobiono to zdjęcie, było już dla nich za późno. Wrócił do sypialni. Gryzący odór spalenizny podrażnił jego śluzówkę i ciekło mu z nosa. Znalazł w kieszeni serwetkę z Roy’s Rib Shack i wytarł nos. Serwetka pachniała sosem do potraw z grilla.
– Coś pan czuje? – spytał z nadzieją w głosie porucznik Harris.
Jim pokręcił głową.
– Żadnych wibracji ani czegoś podobnego? Żadnego duchowego echa? Żadnej aury?
– Nie… nic takiego tu nie ma.
– Słyszał pan kiedyś o czymś podobnym? O kremowaniu ludzi w łóżku?
– Słyszałem o samoistnym paleniu się… zdarza się, że nagle człowiek z nieznanych przyczyn staje w płomieniach i spała się na popiół. Naukowcy nazywają to SIP.
– Sądzi pan, że mogło tu mieć miejsce coś podobnego?
– Nie wiem – odparł Jim. – Ale to znane zjawisko. Pisał o nim także Charles Dickens. Jeden z bohaterów jego powieści Break House, handlarz starzyzną Krook, spala się na kupkę popiołu, siedząc na krześle przy kominku. Wątpię jednak, aby przeprowadzano jakieś poważniejsze badania w tym zakresie.
– A co z obrazem na ścianie? Niech mnie cholera, jeśli wiem, co o tym sądzić.
– To jak ja. Przykro mi.
– No cóż, w każdym razie, gdyby miał pan jakiś pomysł, jakieś przeczucie, nawet gdyby przyszło panu do głowy coś śmiesznego… wie pan, jak się ze mną skontaktować. Proszę tylko o niczym nie rozmawiać z mediami… zwłaszcza o tym „zdjęciu” na ścianie. Nie chcę, aby zainteresowali się tym jacyś wariaci. Wic pan, tacy, co to w oknach sklepów z zabawkami widzą wizerunki Matki Boskiej.
– W porządku – odparł Jim. – Ale będzie mnie pan informował na bieżąco, dobrze? Jeśli pojawią się nowe ślady, dowody… coś, co mogłoby mi pomóc ustalić, jak te biedne dzieciaki zginęły.
Wrócił do swojego lincolna i wsiadł. Natychmiast otoczyli go reporterzy i kamerzyści, podsunęli mu pod nos mikrofony.
– Widział pan ciała? Jak pana zdaniem zginęli? Będzie pan rozmawiał z rodzicami Bobby’ego i Sary? Jak przyjęli to ich koledzy i koleżanki z klasy? Założę się, że byli wstrząśnięci.
Jim przekręcił kluczyk i wcisnął pedał gazu, ale tylne koła samochodu zakopały się w piasek. Próbował się cofnąć, potem podjechać do przodu, znów się cofnąć i tak dalej, ale koła zakopywały się coraz bardziej. W końcu odwrócił się do sępów z mediów i popatrzył na nich.
– W porządku. Poddaję się. Jeżeli pomożecie mi wyjechać z tego piachu, dam wam coś do zacytowania.
– Naprawdę? A skąd mamy wiedzieć, czy można panu zaufać? – spytał Roger Frick z CNN. – Wypchniemy samochód, a pan wdepnie gaz i więcej pana nie zobaczymy.
– Jestem nauczycielem. Jeżeli nie wierzyć nauczycielowi, to komu?
Wokół przodu samochodu zebrało się sześciu albo siedmiu reporterów, po chwili dołączyło do nich dwóch policjantów. Kiedy Jim krzyknął, zaczęli pchać. Wcisnął mocno pedał gazu, obsypując wszystkich fontannami piachu, nagle jednak lincoln skoczył do tyłu i wjechał na betonowy podjazd.
– Dzięki! Wielkie dzięki! Bardzo wam dziękuję!
Do samochodu podeszła Nancy Broward i wyciągnęła ku Jimowi mikrofon.
– No dobrze, Jim. Teraz poprosimy o cytat.
– Oczywiście. Nikt mi nie zarzuci, że nie dotrzymuję umowy. – Zaczekał, aż wszyscy reporterzy zbiorą się wokół niego i powiedział: – „Ludzie mówią o zabijaniu czasu, podczas gdy to czas po cichu ich zabija”. Dion Boucicault, tysiąc osiemset dwudziesty – tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty.
– Co takiego? – zdziwił się Roger Frick.
– Obiecałem cytat i przytoczyłem cytat. – Jim ruszył w górę podjazdu, zawrócił samochód i wjechał na Pacific Coast Highway.