Выбрать главу

– Niech wszyscy wiedzą, że tu jesteśmy – powiedział. – Będą lepiej spali.

Trzy razy przejechali ulicą tam i z powrotem, zanim Les znowu coś zauważył.

– Tam, Bob. Tam się coś rusza – wskazał ręką. Bob zahamował łagodnie.

– Ale to dom, w którym wczoraj w nocy się paliło – powiedział.

– Co z tego? Czy nie mógł tam ktoś wejść? Idę sprawdzić.

Tęgi policjant gramolił się z samochodu, podczas gdy jego kolega nadawał krótką wiadomość na posterunek. Sięgnął jeszcze do środka i szybkim ruchem wyjął latarkę ze skrytki.

– Cholernie tam ciemno – mruknął.

Furtka była otwarta, ale Les kopnął ją; czasami lubił w ten sposób ostrzec kogoś, kto mógł czaić się w mroku, i dać mu szansę ucieczki – spotkania z przestępcami nie należały do największych przyjemności w jego życiu. Zatrzymał się na chwilę, czekając aż Bob go dogoni, i skierował na dom silny snop światła. Mimo że front domu, oprócz wypalonych, ziejących pustką okien, nie był zniszczony, budynek sprawiał wrażenie nie nadającej się do zamieszkania ruiny. Wiedział, że najbardziej ucierpiał tył, gdyż pożar zaczął się w kuchni. Skierował światło latarki na drzwi sąsiedniego domu. Pomyślał, że jego mieszkańcy mieli cholerne szczęście. Mogli także pójść z dymem.

– Widzisz coś, Les? – wzdrygnął się na dźwięk głosu Boba, który cicho zaszedł go z tyłu.

– Nie skradaj się tak – wyszeptał. – Cholernie mnie przestraszyłeś.

Bob wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Przepraszam – powiedział zadowolony z siebie.

– Wydawało mi się, że widziałem, jak ktoś wchodził przez okno, kiedy byliśmy jeszcze w samochodzie. Ale to mógł być tylko cień, rzucony przez reflektory.

– Zobaczmy, jak już tu jesteśmy. Wciąż cholernie tu śmierdzi, co nie? Czy obok nadal ktoś mieszka?

Bob ruszył w kierunku domu i Les musiał się pospieszyć, aby dotrzymać mu kroku.

– Myślę, że tak. Ich dom nie został zniszczony. Bob zboczył ze ścieżki i przez niewielki ogródek podszedł do wybitego okna na dole.

– Daj tu latarkę, Les. Poświeć do środka. Les zrobił to i obaj spojrzeli przez roztrzaskane okno na zniszczony pokój.

– Ale bajzel – zauważył Les.

Bob nie zawracał sobie głowy odpowiedzią.

– Chodź, lepiej zajrzymy do środka. Wrócili do otwartych drzwi wejściowych i tęższy policjant poświecił latarką wzdłuż holu.

– Idź pierwszy, Les.

– Może być niebezpiecznie. Prawdopodobnie belki podłogi są przepalone.

– Nie, tylko dywany zostały zniszczone. Strażacy zdążyli przyjechać, zanim pożar objął tę część domu. Chodź, wejdziemy.

Les wszedł do domu, delikatnie stawiając stopy, jakby obawiał się, że w każdej chwili podłoga może się pod nim załamać. Był już w połowie korytarza, gdy wydarzyło się coś dziwnego.

Szeroki, rozproszony snop światła latarki zaczął słabnąć, jak gdyby wpadł w gęstą chmurę dymu. Tylko że nie było ani kłębiących się obłoków, ani odbitego szarego światła. Wyglądało to tak, jakby światło napotkało na swej drodze coś masywnego, coś, co pochłaniało cały jego blask. Coś mrocznego.

Bob gwałtownie zamrugał oczami. To musiał być wytwór jego wyobraźni. Coś się do nich zbliżało, ale nie miało ani kształtu, ani ciała. Wydawało się, że wokół nich zamykają się mury. Nie, to musiały być baterie – wyczerpały się i światło stawało się coraz słabsze. Ale w dalszym ciągu z latarki padał długi, jasny promień, który jednak zanikał gdzieś w dali.

Les cofał się, zmuszając także Boba do odwrotu. Prawie jednocześnie zawrócili wąskim korytarzem w kierunku otwartych drzwi wejściowych; gdy szli, światło latarki słabło coraz bardziej, aż w końcu jego zasięg nie przekraczał dwunastu stóp. Nie wiedząc czemu, bali się spojrzeć w stronę nadciągającej ciemności, jakby obawiali się, że jeśli to zrobią, staną się bezbronni.

Gdy dotarli do drzwi, latarka znowu zaczęła mocno świecić, rozjaśniając mrok. Poczuli się tak, jakby niebezpieczeństwo minęło i nagle opuścił ich strach.

– Co to było? – spytał Bob. Głos mu drżał, a nogi się trzęsły.

– Nie wiem. – Les opierał się o framugę drzwi, obiema rękami trzymając latarkę, aby skontrolować drżący snop światła. – Nie mogłem nic zrobić. To było tak, jakby cholernie wielka, czarna ściana napierała na nas. Coś ci powiem – nie zamierzam tam wracać. Wezwijmy posiłki.

– Dobra. I co im powiemy? Że ścigał nas cień?

Nagły krzyk sprawił, że obaj aż podskoczyli. Les upuścił latarkę, która z brzękiem upadła na schody i natychmiast zgasła.

– O Boże, co to było? – krzyknął tęgi policjant, czując, że nogi uginają się pod nim.

Wrzask powtórzył się i tym razem obaj mieli pewność, że nie był to głos człowieka.

– Dochodzi z sąsiedniego domu – łamiącym się głosem powiedział Bob. – Chodźmy.

Przebiegł pędem mały ogródek i przeskoczył niski płot, oddzielający dwie posiadłości. Les rzucił się za nim. Gdy zrównał się z nim, Bob walił już w drzwi. Ze środka dochodziło przeraźliwe, pełne śmiertelnej udręki wycie, po chwili kolejny straszliwy wrzask przeszył ich dreszczem grozy.

– Wyważ drzwi, Bob! Wyważ drzwi!

Les odsunął się i podnosząc wysoko nogę uderzył w zamek. W niewielkiej matowej szybce, umieszczonej nad skrzynką na listy, pojawiło się światło, obaj mężczyźni zdziwieni cofnęli się. Do ich uszu dobiegł słaby, warczący dźwięk.

Bob podniósł głowę i uchylił klapkę skrzynki na listy. Nagle zesztywniał i Les ujrzał jego rozszerzające się ze strachu oczy, oświetlone padającym ze skrzynki blaskiem.

– Co jest, Bob? Co się tam dzieje?

Nie uzyskawszy odpowiedzi, odsunął kolegę. Pochylił się i spojrzał w prostokątny otwór. Jego palce puściły klapkę, jak gdyby własne ciało buntowało się przeciwko temu widokowi, nie pozwalając oczom nic więcej zobaczyć. Ale widok zapadł już w jego pamięć. Korytarzem zbliżał się z wyciem pies; jego tylne łapy poruszały się niepewnie, pozostawiając za sobą ślady krwi. Posuwał się powoli, nie tylko z powodu paraliżującego go strachu, lecz także dlatego, że nie miał przednich łap, tylko kikuty, z których sączyła się krew. Za psem stał patrzący na zwierzę, śmiejący się mężczyzna, który trzymał w rękach jakąś maszynę. Maszyna warczała, a jej wirujące ostrza obracały się tak szybko, że nie mogło tego dostrzec ludzkie oko. Zbliżał się do drzwi frontowych. W tym momencie policjant opuścił klapkę skrzynki na listy.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Był w głębinach oceanu, płynąc w dół, wciąż głębiej i głębiej, coraz dalej od srebrnego blasku spokojnej powierzchni morza, w mroczną czeluść, ciemność czekającą na niego, witającą go. Czuł, że pękają mu płuca, z których ostatni pęcherzyk powietrza uciekł całą wieczność temu, a jednak jego ciało ogarniało ekstatyczne uniesienie, ból nie miał znaczenia, skoro sięgał po coś wzniosłego, oczekującego go w mrocznym, przepastnym łonie. Wkroczył w ciemność, która szybko zamknęła się wokół niego, rozszarpując jego członki, zatykając usta, nos, uszy, dusząc, aż zrozumiał, że był to podstęp. Chciał zaczerpnąć powietrza, ale wypełniała go ciemność. Płynął w dół, nie poruszając już ani nogami, ani rękami, ciało kręciło się, zataczając coraz mniejsze kręgi, szybciej, szybciej. Głębiej. Potem słaba poświata, mały kształt rosnący coraz bardziej, płynący naprzeciw niego, czarne, rozstępujące się przed nim wody. Rozpoznał jej twarz, chciał ją zawołać po imieniu, ale ocean zdusił jego krzyk. Uśmiechnęła się, oczy zabłysły w jej małej, dziecięcej twarzyczce i wyciągnęła do niego dłoń, małą, pulchną rączkę, wyłaniającą się z mroku. Uśmiechała się nadal, gdy obok niej pojawiła się inna twarz, twarz jej matki, o oczach dzikich, wściekłych, patrzących na niego jadowicie. Zaczęły się oddalać, niknąć, a on zawołał, by go nie opuszczały, by pomogły mu uciec z tych straszliwych, przytłaczających ciemności. Stawały się coraz mniejsze, dziewczynka wciąż się uśmiechała, twarz kobiety była coraz bardziej pozbawiona wyrazu, oczy bez życia; zniknęły, zgasły dwa maleńkie falujące płomyki, pozostała tylko wszechogarniająca ciemność. Wrzasnął i bulgotanie zmieniło się w dźwięk dzwonka, który wdarł się do sennego koszmaru, wyciągając go, wlokąc jego sponiewierane zmysły z powrotem do rzeczywistości.