– To tylko… reumatyzm. Już idę, mój kochany – odpowiedziała cierpliwie Maria.
Przed oczami wirowały jej ciemne plamy wywołane uporczywym bólem głowy, a kiedy wstawała, w biodro jakby wbijały się noże. Zaniosła jednak mężowi coś ciepłego do picia, nie można wszak dopuścić do tego, by się przeziębił. I tak już dostatecznie cierpiał.
– Okropnie podrapałem sobie rękę – poskarżył się Iwan. – Tym chropowatym trzonkiem od siekiery. Strasznie mnie boli. Masz czym przewiązać?
Maria przyniosła podłużny gałgan do obandażowania. Z początku miała kłopoty z odnalezieniem ranki, a kiedy już przypadkiem jej dotknęła, Iwan wrzasnął:
– Całkiem już ci się w głowie pomieszało, niezdaro! Uważaj trochę! Zobacz, przez ciebie aż cały drgnąłem, a mój kręgosłup tego nie znosi!
Z przeciągłym westchnieniem położył się na posłaniu i przymknął oczy.
– Ty nie wiesz, Mario, co to znaczy cierpieć! Ten twój niby to ból głowy i to, co nazywasz reumatyzmem… Co to jest? Nic, absolutnie nic. Mnie głowa nigdy nie bolała, nigdy w życiu, wymyśliłaś sobie coś tylko po to, żebym się nad tobą użalał.
Maria wyjrzała przez małe okienko.
– A cóż to, na miłość boską, jest? Iwanie, do naszej wioski przybyli goście! Taka gondola jak te z Królestwa Światła!
Stary poderwał się jak dwudziestolatek.
– Co ty mówisz? Wyjmij moją odświętną koszulę! Prędko!
Wybiegł, nie czekając na Marię, która z wielkim wysiłkiem wsunęła bolące ręce w rękawy starego kaftana i poczłapała za nim.
Cała wioska zbiegła się już na rynku. No cóż, cała, to może przesada, niektórzy pochowali się po domach z lęku przed obcymi, większość jednak dobrze wiedziała, że ze strony wysłanników z Królestwa Światła nie mają się czego obawiać. Ich zaskoczenie nie miało granic, gdy wśród gości ujrzeli Helgego i zaginionego od tak dawna Gondagila. Jeszcze większe było ich zdziwienie faktem, że Gondagił wcale się nie zestarzał, podczas gdy jego rówieśnicy w wiosce byli starcami albo wręcz ze starości pomarli.
Duchów nie widzieli i uznali, że prawie wszyscy, którzy wysiedli z gondoli, są ludźmi. W całej grupie wyróżniali się tylko trzej: Lemuryjczyk, jakiś tajemniczy mężczyzna, który wyglądał jak czarownik pranordyckiego plemienia, i olśniewający urodą mężczyzna… Lemuryjczykiem był Goram. Bardziej oświeceni mieszkańcy krainy Timona wiedzieli, że jest on również Strażnikiem. Ów czarownik zaś to oczywiście Móri.
Iwan i jego Maria trzymali się z tyłu, ale i tak słyszeli, jak goście mówią o jakimś napoju, który wszyscy muszą wypić, aby wreszcie w ich świecie, pojawiło się światło.
Nie zdawali sobie natomiast sprawy, jak wielkie jest to przeżycie dla Gondagila. Tak długo czekał na moment, w którym będzie mógł przynieść światło swemu ludowi.
Iwan żachnął się w głębi ducha. Co też oni sobie wyobrażają? Że będzie pił jakąś truciznę? Jeszcze od tego umrze! To przecież jasne, ci obcy chcą, żeby wszyscy w ich krainie zginęli, bo w ten sposób będą mogli zawładnąć bogactwem Waregów. Ich ziemia jest przecież taka urodzajna i wszystkim plemionom z Ciemności chodzi tylko o to, by ją zdobyć. O, nie, stary Iwan tak łatwo nie da się oszukać.
Przemawiał czarownik o wyrazistych oczach, ten o imieniu Móri:
– Zapewne rozumiecie, że możemy mieć kłopoty z waszymi sąsiadami, potworami. Podejmiemy próbę zmuszenia ich do wypicia napoju w taki czy inny sposób. Wy jednak jesteście rozsądnymi ludźmi, z którymi można współpracować, dlatego też mówimy wprost: eliksir usunie wszystkie wrogie i złe myśli z waszych głów. To absolutnie konieczne, aby Święte Słońce mogło zacząć działać tutaj, w Ciemności. My, którzy przybywamy dzisiaj do was, wszyscy wypiliśmy swoje porcje. Lecz abyście nie podejrzewali nas o to, że próbujemy was oszukać, bo niektórzy z was tak właśnie teraz mówią sobie w duchu, to najpierw sami spróbujemy napoju i na własne oczy się przekonacie, że to nie jest trucizna.
Iwana, kiedy usłyszał słowa przybysza, zakłuło w sercu. Czyżby ten człowiek potrafił czytać w myślach?
Po Mórim zabrał głos wódz:
– Dziękujemy, że wybraliście nas jako pierwszych, którzy mają otrzymać światło. Czyni to z nas poniekąd waszych powinowatych. Zanim jednak odprawimy tę ceremonię, zapraszamy was na ucztę.
Goście przyjęli jego propozycję z podziękowaniem i tłum zaczął się rozchodzić, lecz i tak mieszkańcy Krainy Mgieł zarzucili przybyszów tysiącem pytań.
Iwan i Maria podeszli do niezwykle pięknego mężczyzny, który miał niesamowitą, połyskującą ciemno skórę i cały ubrany był na czarno.
Marco odpowiedział na pytania Iwana:
– Nie, nie możemy wam dać Świętego Słońca, dopóki wszystkie plemiona w Ciemności nie wypiją naszego eliksiru. Inaczej ktoś mógłby was napaść i starać się odebrać wam Słońce.
– Czy ten napój potrafi również uleczyć z chorób? – dopytywał się Iwan.
Marco przyjrzał mu się badawczo.
– A czy ty jesteś ciężko chory?
Iwan natychmiast skulił się i przygarbił.
– Ach, panie, jedynie Bóg zna niewypowiedziane cierpienia, które tak cierpliwie znoszę w milczeniu.
Całe moje życie jest nie kończącą się udręką. Gdybym tylko mógł pozbyć się całego tego bólu, nigdy nie prosiłbym nikogo o nic więcej!
Któryś z jego sąsiadów roześmiał się w głos.
– Ale na co byś się wtedy uskarżał, Wania?
Stary prychnął urażony.
– Ty niczego nie rozumiesz, nigdy wszak nie doświadczyłeś bólu. To właśnie stale powtarzam, szczególnie mojej żonie, która nie pojmuje, jak strasznie się męczę. Bóg powinien był urządzić świat tak, by człowiek mógł pokazać innym, jak bardzo go boli. O, oni powinni doświadczyć bólu, takiego wiecznego, nie mającego końca bólu…
Marco przenosił spojrzenie z Iwana na Marię z wyrazem zamyślenia na twarzy. Potem zaś, z pozoru obojętnie, powiedział:
– Nie jestem Bogiem, posiadam jednak pewne zdolności. Zaprowadź mnie do swego domu, Iwanie, zobaczymy, co da się zrobić.
Iwan rozdziawił gębę.
– Co takiego? Czyżby wasza wysokość uważał, że potrafi pokazać Marii mój ból? Przelać na nią wszystkie moje plagi?
– I odwrotnie, ty zaznasz jej dolegliwości.
– Ha! – wykrzyknął stary triumfalnie. – Tego jej niby to bólu głowy? I tak zwanego reumatyzmu?
– I zapalenia pęcherza – dodała Maria cicho.
– Zapalenia pęcherza? Jakby było o czym mówić!
Ona bez przerwy skarży się na takie drobnostki, wasza wysokość.
Odruchowo zwracał się do Marca „wasza wysokość”. Nie on jeden tak postępował.
– Wydaje mi się, że Maria nie skarży się tak często, jak mogłaby to robić – stwierdził Marco.
– Prawie nie mija tydzień bez jej marudzenia, żeby zainstalować ubikację wewnątrz domu. Jakieś wielkopańskie zachcianki, ot i tyle! Do tej pory zawsze wystarczała nam wygódka koło domu, dlaczego więc nagle miałaby przestać być dobra?
Tak rozmawiając, podeszli do domu Iwana i Marii. Kobieta pospieszyła przodem, żeby sprzątnąć przynajmniej najgorszy bałagan, zostawiony przez Iwana. Marco zauważył, jak trudno jej się prędko poruszać, Iwan także kulał, demonstracyjnie pojękując, lecz na Marcu zdawało się to nie wywierać żadnego wrażenia.
Właściwie ta niewielka próba przekraczała nieco zakres jego możliwości, Marco bowiem zawsze pilnie uważał, by nie wykorzystywać swoich szczególnych zdolności bez nadzwyczajnego powodu, ale wstąpił w niego mały diablik i szkoda mu się zrobiło starej kobiety. Eksperyment zresztą wydawał mu się zabawny, nigdy dotychczas niczego takiego nie próbował.