Выбрать главу

Jednocześnie

Milczące cienie strzegły odpoczynku Antonia.

Pogrążone w nocnym mroku góry spowiła cisza. Mgła nad Hundsenwatnet kryła ryby, rzucające się po powierzchni jeziora przy wtórze niekiedy słabego szeptu, to znów ostrego plusku.

Wśród rycerzy zebranych na górskim zboczu krążyły myśli.

„Złe moce grasują dzisiejszej nocy”.

„Naszym obowiązkiem jest czuwać nad samotnym”.

„Tak, słyszałem, jak się zbliżają. Na razie są jeszcze daleko, ale ich złe oczy i przebiegły węch nie przestają poszukiwać”.

„Bliżej też kryją się niebezpieczeństwa”.

„To prawda. Ci potworni kaci umieją dobierać sobie najgorszych!”

„Ale dopóki on śpi, jest bezpieczny. Pozostaje pod naszą ochroną. Widzę, że nie mają śmiałości przystąpić do ataku. Wiedzą, że tu jesteśmy”.

„On chroni również innych”.

„Tak, ale o tym nie wie”.

„Może tak jest najlepiej, przynajmniej na razie”.

„No, a pomoc?”

„Pomoc nadciągnie, gdy nadejdzie na to czas”.

Don Garcia westchnął boleśnie:

„Przyjaciele, czy zyskamy wreszcie upragniony spokój?”

Don Federico pokręcił głową.

„Przed naszymi młodymi przyjaciółmi jeszcze długa droga. Znajdują się daleko od miejsca, gdzie skrywa się zagadka. I długo muszą walczyć, nim tam dotrą. Ale zbliżają się. Krok za krokiem. Patrzcie tylko, jak starają się unieszkodliwić tę paskudną truciznę ukrytą w srebrnym pudełku mnichów. Już samo to jest kolejnym krokiem na drodze, wiodącej do spokoju naszego i naszych nieszczęsnych potomków”.

„I niebywałym ciosem dla naszych katów” – uśmiechnął się don Ramiro.

Nastrój wyraźnie się poprawił, roześmiali się milczącym śmiechem ponad pustkowiem płaskowyżu.

9

Kiedy mroczno – szary cień nocy ustąpił miejsca brudnoszaremu świtowi, Antonio się obudził.

Zdrętwiały i żałośnie przemarznięty usiadł. W kolanie niepokojąco pulsowało. Całe ciało miał obolałe, w głowie dudniło, rzadko kiedy wcześniej czuł się tak zniechęcony i wycieńczony.

Gdzieś na Hundsemvatnet krzykiem zaniósł się nur czarnoszyi. Antonia przenikał chłód, nie tylko z zimna, lecz również z samotności.

W snach znów pojawiły się owe poszeptujące głosy, które nakazywały mu zdjęcie pokrywy pudełka. Na szczęście umieścił plecak pod kamieniami w taki sposób, że dostanie się do niego wymagałoby naprawdę dość długiego czasu. Gdyby nawet podjął taką próbę, to i tak wcześniej musiałby się obudzić.

Spojrzenie rzucone na plecak powiedziało mu, że jest nietknięty.

Rozejrzał się dokoła. Zaskoczył go widok nowego budynku w dole nad Hundsemvatnet, prawdopodobnie był to domek letniskowy. Uśmiechnął się odruchowo. Wprawdzie miał świadomość, że domek jest pusty, to jednak mimo wszystko samotność przestała już być taka dojmująca.

Uśmierzający ból zastrzyk naturalnie już nie działał. Lekarz zaopatrzył go jednak w kilka mocnych tabletek przeciwbólowych, zażyje je, gdy tylko znajdzie jakiś strumień. Wiele musiał zdziałać tego poranka. Nie mógł dopuścić do tego, by jego ruchy ograniczało bolące kolano.

Na nogę trudno było jednak stanąć. Gdy kilka minut później opuścił Kvannegrøstolen, mocno utykał. Daleko w ten sposób nie zdoła dotrzeć.

Antonio zamierzał zejść w dół do pasa brzóz, gdzie zwykle nie pojawiali się ludzie. Nie wiedział, co się stanie, kiedy zniszczy pojemnik z trucizną. Tak naprawdę nie wiedział nic i nie chciał tego robić w żadnym uczęszczanym miejscu i być może zbrukać jego czystość, chociaż przypuszczał, że rytuał, który będzie musiał odprawić, nie pozostawi żadnego widocznego śladu.

O, jest źródełko. Zażył czym prędzej dwie tabletki przeciwbólowe i rozejrzał się wkoło po wielkich, rozmokłych terenach. Jezioro Hundsemvatnet uchodziło do bystro płynącej rzeki nazywanej Trolla. Na skraju płaskowyżu rzeka rzucała się w przepaść jako dziki wodospad bogaty w pstrągi. Nim jednak tam docierała, tworzyła kilka małych jeziorek. Najbliższe z nich, górne, Øvre Trolletjedn, było stosunkowo duże i położone na dość otwartym terenie. Dolne natomiast otaczał tajemniczy, stary, powykrzywiany brzozowy las, pochylający się nad płyciznami, na których, jak pamiętał, w krystalicznie czystej wodzie dało się dostrzec błyszczące pstrągi, płynące w górę albo w dół rzeki.

Naprawdę fantastyczne miejsce, które bardzo chciał jeszcze kiedyś zobaczyć, ale nie teraz, dopóki miał przy sobie ten przeklęty pojemnik z trucizną i gromadę duchów depczącą mu po piętach.

Antonio bowiem znów je usłyszał. Znów doszły go kroki. Odruchowo sięgnął po nóż, który, prawdę mówiąc, z trudem wyciągnął z drewnianego bala po tym, jak z całej siły wbił go w drewno poprzedniego wieczoru.

Utykał mocno, lecz nie zamierzał się poddawać i uparcie posuwał się naprzód. Odległość, jaka pozostała mu do pokonania, była o wiele większa, niż się wydawało. Takie złudzenie wywoływało powietrze, które tutaj, na dachu Norwegii, było przejrzyste jak szkło. Wstające słońce barwiło szczyty gór złocisto i czerwono, lecz w dole, wciąż panowały zimne niebieskie cienie. Zapowiada] się przepiękny dzień. To wielki plus. Antoniowi przydałoby się teraz trochę ciepła.

Przed nim rozpościerały się szeroko rozciągnięte zarośla wierzbiny. O, znał je dostatecznie dobrze, tak łatwo się zaplątać w gałązki, pragnące jakby uwięzić człowieka. Nie widać, którędy się idzie ani też co znajduje się pod nimi. Stopa mogła utknąć pomiędzy kamieniami, a niekiedy pod zieloną plątaniną gałęzi kryło się niebezpieczne bagno.

Kolano bolało wprost nieznośnie. Antonio miał też wrażenie, jakby bandaż się poluzował. Musiał się zatrzymać, przysiadł na kamieniu, odsłonił nogę.

No tak, rzeczywiście, wszystko się zsunęło. To taśma przytrzymująca bandaż się odkleiła. Na szczęście miał w plecaku środki opatrunkowe i zdołał lepiej umocować opatrunek.

Te zabiegi jednak trwały. Słońce wzeszło, a Antonio nie miał czasu nawet się nad tym zastanowić, tak bardzo był zajęty swoim spuchniętym kolanem.

W końcu uporał się ze wszystkim i mógł się podnieść. Na wszelki wypadek połknął jeszcze jedną tabletkę przeciwbólową, bo pierwsze, które zażył, zdawały się jeszcze nie działać.

Skręcił tak, żeby oddalić się od zarośli, długo wędrował przez podmokły teren, aż w końcu znalazł się znów na suchej ziemi.

A oto i Trolla. Zamierzał przejść na drugą stronę rzeki, zagłębić się w brzozowy las na przeciwnym brzegu. Po dość długich poszukiwaniach znalazł wreszcie miejsce, w którym mógł przekroczyć wodę. Wybranie odpowiednio grubego brzozowego pnia kosztowało go znów wiele niepotrzebnych kroków, ale dzięki niemu przeprawił się na drugą stronę. Ponownie trafił na moczary i nogi naprawdę bardzo mu już przemokły, nim wreszcie znów poczuł pod stopami twardą ziemię.

Kiedy dotarł do brzozowego lasu, pełnego powykrzywianych drzew, ból w kolanie zaczął wreszcie trochę ustępować. Miał świadomość, że należy do tych mężczyzn o mocnej budowie, którzy muszą czekać naprawdę długo, nim środki przeciwbólowe zaczną działać. Ludzie pod tym względem bardzo się od siebie różnią. Jako lekarz oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, że bardzo nierozsądnie postępuje, tak mocno obciążając chorą nogę, ale nie słuchał ostrzegawczego głosu medyka rozlegającego się w jego głowie.

Nagle się zatrzymał. Przecież całkiem zapomniał o karłowatej brzozie! I znów musiał się cofać na otwarty teren, który właśnie minął. Tam wreszcie znalazł śliczny nieduży krzaczek i obciął z niego gałązkę. Prawie prosił przy tym o wybaczenie, Antonio bowiem zawsze uważał, że góry mają w sobie pewną świętość, odnosił wrażenie, że porusza się po ogromnej świątyni, której dachem jest niebo.