Выбрать главу

Ale było też chłodno. Gdy dotarli do Kvannegrøstølen, Unni musiała z powrotem się ubrać. Od mas śniegu, widniejących na zacienionych zboczach, ciągnęło chłodem. Kilkakrotnie natknęli się na ślady Antonia. Raz w zaspie śnieżnej, przez którą musieli się przedzierać, a poza tym w nasiąkniętej wodą ziemi.

Zatrzymali się przy budynkach i zapatrzyli na olbrzymi płaskowyż, rozdzielający dwa okręgi, Oppland od Buskerud.

– On tu był – stwierdził Jordi. – Ale gdzie może być teraz?

Unni starała się ukryć, jak bardzo jest zdyszana, ale od prędkiego marszu kolana się pod nią uginały.

– Może uda nam się odnaleźć jego ślady? – podsunęła.

– Tak – odparł Jordi zamyślony. – Wiem, że Antoniowi nigdy nie wpadłoby do głowy odprawienie tego rytuału w pobliżu jakiegokolwiek domu. I nie mógł też iść w górę, bo tutaj jest zbyt stromo. Musi znajdować się w jakimś miejscu na…

Zobaczyli to równocześnie. Daleko na płaskowyżu, ponad brzozowym lasem, pełnym nagich białych powykręcanych pni, żeglowało w powietrzu kilka olbrzymich czarnych ptaków. W podnieceniu krążyły wokół jednego określonego miejsca.

– Takie wielkie ptaki nie istnieją – zauważyła Unni przytomnie.

– Masz rację, a więc ty również je widzisz. No tak, przecież oboje jesteśmy skazani na śmierć.

– Zastanawiam się, co nasi ukochani mnisi sądzą o lodowatym wichrze ciągnącym od wysokich gór w Norwegii. Chodź, Jordi, wiemy już teraz, gdzie jest Antonio! I chyba raczej powinniśmy się spieszyć.

Jordi ujął ją za rękę i pobiegli przez niską zeszłoroczną trawę pod sinoczarną skałą.

11

Antonio nie widział mnichów, bo był przecież tylko „zwykłym śmiertelnikiem”. Ale słyszał ich, słyszał ich od dawna. Najpierw w „oddali, ponad górskim masywem, a potem jak zbliżali się coraz bardziej, wydając z siebie coraz przenikliwsze krzyki.

Wokół niego panował istny chaos, chociaż on niczego nie widział. Nie pojmował, co się dzieje, ale coś bez ustanku szeleściło w suchych liściach, a w głowie rozlegał się szum głosów. „Zdejmij wieczko, teraz, już!”

„Spiesz się, spiesz, czas płynie! Nadchodzą, nadchodzą!”

„Wyrzuć pokrywkę! Daleko, bo inaczej nie będą mogli przyjść!”

Głosy wydawały się różnorodne, pobrzmiewała w nich coraz większa histeria, a Antonio nie był w stanie zrozumieć, co mówią. Kto taki nadchodził? I ile to grup?

Rozgorączkowany rozejrzał się dokoła. Gdzie jest jakieś miejsce odpowiednie do odprawienia rytuału? Najwyraźniej powinien się spieszyć, tyle i on rozumiał. Te głosy wcale nie musiały go poganiać.

Tam! Nieco dalej zauważył jakiś prześwit w lesie, ponad karłowatą roślinnością wystawała naga skała.

Antonio czym prędzej pospieszył w tym kierunku. Znalazł się teraz tak blisko krawędzi płaskowyżu, że mógł daleko w dole zobaczyć dolinę.

Skała zakończona była zupełnie płaską półką, ostro ściętą z jednej strony. Gdyby ustawił się przy niej, półka mogłaby mu posłużyć za coś w rodzaju ołtarza. Idealnie, akurat to, czego potrzebował.

Ogarnięty gorączką, trzęsącymi się rękami ściągnął plecak z ramion i rozsznurował go. Najpierw powyjmował swoje pudełeczka, pojemnik z trucizną na razie zostawił. Lepiej za bardzo nie drażnić prześladowców.

Ale dookoła niego już i tak zrobiło się tłoczno. Uderzył go nagły powiew wiatru, który o mały włos nie cisnął go ku krawędzi płaskowyżu, a pojemniczki się wywróciły. Jeden z nich pochwycił nawet w powietrzu, nim poszybował uniesiony wiatrem.

Rzeczywiście, buntowano się przeciwko temu, co próbował zrobić.

Ale mnichów tu nie było, przynajmniej na razie. Od czasu do czasu ich przenikliwie krzyki rozlegały się pod ' niebem, lecz wciąż jeszcze znajdowali się w pewnej odległości od niego, chociaż wyraźnie dawało się odczuć, że się zbliżają.

To znaczy, że… Kim byli ci znajdujący się tutaj? Skupił się na swojej pracy.

Mały moździerz. Ostrożnie wypakował go z serwetki, I w którą owinęła go Gudrun. Ustawił naczynie na „ołtarzu”, a potem otworzył plastikowe pudełko z ziołami.

Delikatne, szare, pokryte jakby puchem listki lawendy znalazły się w moździerzu. Potem szałwia, również to zioło szarozielone. Żadne z nich jeszcze nie kwitło, za to na gałązce tymianku widniały drobniutkie różowe kwiatki. Szkoda je miażdżyć, ale przecież musiał.

Odnalazł korzeń imbiru. Nożem posiekał go na maleńkie kawałeczki i dopiero potem wrzucił do moździerza. Czuł się trochę jak kat.

Od tej chwili wszystko zaczęło toczyć się źle.

Ktoś szarpnął za plecak, w którym wciąż znajdowała się trucizna.

To nie mogą być mnisi, stwierdził Antonio, błyskawicznie wyciągając ręce przed siebie, by ratować plecak.

Ktoś wyrwał mu go z rąk.

Teraz są już naprawdę zdesperowani, pomyślał Antonio, rzucając się w bok skokiem godnym bramkarza i, zdoławszy pochwycić plecak, padł plackiem na kamienne podłoże, prosto na swoje obolałe kolano. Tym razem kompletnie już je chyba zgruchotał. Przeszył go szalony ból i na chwilę zupełnie pociemniało mu w oczach, wreszcie jednak zdołał się jakoś podnieść. Upewnił się, czy nic się nie stało jego pudełeczkom, i wrócił do pracy, nie przestając mamrotać pod nosem.

– Niech wam się nie wydaje, że tak łatwo mnie dopadniecie, bando czarowników!

Pudełeczko z oliwkami całe było zabrudzone od środka, ale udało mu się wyjąć owocki i podzielić je nożem. Cząsteczki również trafiły do moździerza.

Z mirtu wziął tylko kwiaty, bo listki sprawiały wrażenie lekko zdrewniałych. Potem ostrożnie zerwał pączki listków z gałązki brzozy karłowatej i je również wsypał do moździerza.

Na koniec piołun…

Teraz usłyszał jęk tuż obok i mocno przyciągnął do siebie piołun i moździerz, a jednocześnie ciałem przycisnął plecak do skały. Pudełeczka były już teraz nieistotne, bo odpowiednia zawartość znajdowała się przecież w moździerzu.

Brakowało jedynie piołunu.

– Ufam, że małe gile wskazały mi właściwą roślinkę – szepnął.

Odniósł wrażenie, jakby jego ręki, trzymającej piołun, dotknęła czyjaś lekka dłoń, a kiedy dodał do moździerza ostatnie z ziół, jęk dobiegający z pewnej oddali przemienił się teraz w ryk bezsilnej wściekłości.

– Jest więc was tu więcej! – mruknął z ponurą miną. – Ale kto jest kim albo czym, aż boję się zgadywać.

Rycerze?

Nie, oni przecież nie mogli się zbliżyć do pudełeczka z trucizną. Mnisi również trzymali się z daleka.

Jakież to strachy właściwie zesłali na niego? Ten chłopak w czarnym ubraniu i tamten metaliczny głos w telefonie, który twierdził, że Vesla leży w szpitalu. I te skradające się kroki. Wszystko to, co znajdowało się tutaj. Prawdziwy natłok tajemniczych dźwięków i ruchów.

Ale tu było jeszcze więcej stron.

Miał przecież otrzymać pomoc, czyżby się teraz pojawiła?

Nie wiedział.

Złapał tłuczek moździerza i zaczął miażdżyć zioła. Otworzył plastikową butelkę, zawierającą drogi koniak. To oczywiście świętokradztwo wlewać Hennesy Privilege V. S. O. P. do plastikowej butelki, ale bał się nieść w plecaku szklany pojemnik. A dwa kieliszki, które ustawił na kamiennym ołtarzu, były z nietłukącego się szkła. Na widok pięknych kielichów Vesli uśmiechnął się z czułością.

Antonio wlał kilka szlachetnych kropli do mieszanki ziół, żeby łatwiej ją było jak najdokładniej rozdrobnić. W powietrzu wyczuwalna już była wściekłość, Antonia dekoncentrowały porywy wiatru i szarpanie za plecak. Dostało się również moździerzowi, mało brakowało, a wylałaby się z niego cała zawartość.