Выбрать главу

Przeprosił, tłumacząc, że jest już umówiony z kimś, kto ma go zabrać.

Emma pocałowała go lekko i niemal tańcząc, zeszła ze schodów. Morten przez otwarte okno łazienki nasłuchiwał, co się dzieje. Usłyszał, że dziewczyna wsiada do samochodu, a mężczyźni także zajęli swoje miejsca.

– Znów jedziemy do Hiszpanii.

– Co takiego? Znów? Och, nie…

Trzasnęły drzwiczki samochodu, ruszyli z takim przyspieszeniem, że aż żwir trysnął spod kół.

Morten odetchnął z ulgą, uśmiechając się triumfalnie. Zadzwonił do przyjaciół w restauracji. Telefon odebrała babcia.

– „Mission imposible” zakończona. (Głupio, że w pędzie nie wpadł na angielski odpowiednik słowa „zakończona”). Jutro możecie znów się tu wprowadzić.

– Doskonale, Mortenie! – odparła Gudrun. – Ale posłuchaj tylko: Jordi i ja ustaliliśmy, że gdy tylko Antonio bezpiecznie wróci do domu, we trójkę razem z Unni wyjeżdżamy do Selje. Oni chcą zanieść kwiaty na grób twojej matki. Pragną też mi pomóc w szukaniu dziennika mojego męża, jedynej rzeczy, której nam brakuje.

– Jeszcze jeden dziennik! – westchnął Morten. – Nie wystarczy tych, które już mamy? Zresztą ja też pojadę z wami do Selje.

Zakończyli rozmowę.

Morten był dumny z siebie. Wydawało mu się, że w ciągu ostatniej godziny urósł o kilka cali. Ale, do diabła, cały, calutki zlany był zimnym potem!

Nagle znów szarpnął nim niepokój. Antonio? Gdzie on mógł się podziać? Dlaczego nie wraca? Co się z nim stało?

4

Poprzedniego wieczoru

Była mroczna, późnowiosenna noc, kiedy Antonio dotarł w końcu do Kvannegro. Wszystkie barwy się zatarły, choć kontury i przedmioty widział jeszcze wyraźnie. Na szczytach gór jaśniały zmarszczki śniegu, po drodze musiał się nawet przedzierać przez gęstą, zbitą zaspę. Wciąż jeszcze daleko było do pełni lata, dopiero w sierpniu większość śniegu stopnieje.

Zadrżał z zimna. Nocny wiatr szeleścił wśród niskiej roślinności. Antonio nigdy nie lubił zmierzchu. Szara godzina zawsze budziła w nim gwałtowną nostalgię, poruszała wir wspomnień z minionych lat.

Ze smutkiem myślał o dziewczętach, i młodych, i starszych, w letnich zagrodach, które spędzały długie miesiące tak niesłychanie daleko od ludzi. Niekiedy dni bywały cudownie piękne, lecz wieczory i noce jakże samotne! Niektóre lata były deszczowe, szczyty gór na całe tygodnie kryły się w chmurach. Dojenie, wyrabianie serów, koszenie trawy. Nadzieja na wizytę gości w niedzielę. Marzenia o tym jednym, wybranym, który nie przychodził. Nieproszeni goście, włóczędzy, nierzadko niszczący życie młodym dziewczętom. Strach przed dzikimi zwierzętami lub gromadami chodzących wolno młodych byczków, spotkania ze stadami koni, które walczyły ze sobą o to, by podejść jak najbliżej. Odwiedziny z drugiej letniej zagrody, Lasgret, wybranie się tam z wizytą, przyjemne godziny spędzane na rozmowie. Doglądanie stada, pilnowanie, żeby wszystkie zwierzęta przed wieczorem znalazły się pod dachem. Wyczekiwanie na te, które późno wracały do domu. I zawsze obecne w myślach duszki przyrody i czary…

A mimo wszystko te dziewczęta tęskniły za powrotem do letnich zagród. Każdej wiosny na nowo rozpalała się nadzieja i wyczekiwanie. A kiedy robiły się już za stare na długą pieszą wędrówkę… Siadały wtedy przy oknie w domu w rodzinnej wiosce i spoglądały na góry, pozwalając, by wspomnienia i marzenia szarpały za serce.

Ku zdumieniu Antonia na terenie starej letniej zagrody wznosił się niedawno zbudowany dom. Antonio nie umiał stwierdzić, czy to stary budynek odnowiono, czy też wzniesiono go całkiem od fundamentów. Tak naprawdę nie bardzo pamiętał, jak wyglądała zagroda w czasach jego dzieciństwa, zresztą wszystko tu teraz było niewyraźne, spowite w czarodziejski mrok wiosennej nocy.

Kiedy ostatnio odwiedził to miejsce jako dziecko, kilka samotnych owiec szukało schronienia w maleńkiej obórce, wśród bali posiwiałych ze starości i od wiatru. Teraz za wcześnie jeszcze było na pojawienie się drobnych zwierząt.

Ponad letnią zagrodą górował szczyt Kvannegrønosi ze swą nagą skalną ścianą. Z bliska nie wyglądał jednak tak groźnie, jak z drugiej strony Flyvatnet. Tutaj osłaniał od wiatru, stanowił doskonałe tło dla zagrody, a rozpościerający się stąd widok był naprawdę fantastyczny. Jak nazywa się to wielkie górskie jezioro w dole na Kjølen? Antonio szperał w pamięci. Hundsenwatnet, tak, właśnie tak. Ach, te rozległe bagniska i wrzosowiska dookoła! Nic dziwnego, że mieszkańcy Hemsedal wznieśli tu swoje letnie zagrody już wieleset lat temu, choć zapewne pędzenie trzody i przenoszenie dobytku wokół masywu skalnego musiało trwać calutki dzień.

Głęboko w dole dostrzegał przebłysk swojego górskiego jeziora. Storę Flyvatn. Na jakiej wysokości się rozciągało? Dziewięćset metrów nad poziomem morza. A Hundsenwatnet tysiąc czterysta, tysiąc pięćset metrów. Sam znajdował się w miejscu położonym na wysokości co najmniej tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza. A jak wysokie są te szczyty? Skogshorn miał około tysiąca siedmiuset metrów, a Troymsf jell tysiąc osiemset. Skurvefjell i Skarvanfjell coś pomiędzy. Święte góry, święte obszary jego dzieciństwa. Cudownego dzieciństwa!

Nie! Antonia przeszedł zimny dreszcz. Jego dzieciństwo wcale nie było cudowne. Zły człowiek, Leon, napełnił te czasy bólem, a także smutkiem i lękiem. Nieustającym lękiem. I nienawiścią, nienawiścią tak mocną, że aż dusza się od niej kurczyła i zmuszała do pożytkowania sił w niewłaściwy sposób. Także strachem, że Leon znów się pojawi.

Ale tu, wysoko w górach, Antonio był bezpieczny. Tu Leon nie mógł do nich dotrzeć, ani do niego, ani do jego wspaniałego, nieszczęśliwego starszego brata Jordiego.

Palce miał zlodowaciałe, wsunął więc dłonie do kieszeni. Nie mógł teraz zawrócić i powędrować z powrotem do samochodu, to było niemożliwe. W dodatku pamiętał, że każdej wiosny w okolicach Kjølen włóczył się niedźwiedź, oddalający się od zimowej gawry. Antonio nie miał ochoty na spotkanie z misiem w nocnym mroku.

Znalazł miejsce osłonięte od wiatru pod ścianą domu i ukucnął pod nią. Jeśli spadnie deszcz albo zrobi się za zimno, będzie musiał włamać się do środka. Uznał to jednak za ostateczność.

W poczuciu, że oto całkowicie oddaje się samotności i wieczności, Antonio skulił się w swoim bezwietrznym kącie. Odkąd się zatrzymał, nie słyszał żadnych kroków, w ogóle niczego. Oczywiście więc musiały to być tylko i wyłącznie przywidzenia.

Mimo to jednak wiedział, że nie jest sam. To, co skradało się za nim przyczajone, skryte, pojawiło się również tutaj, czekało. Tylko na co?

Przygnębiony wyciągnął nóż i wbił go w drewniany bal nieopodal. To prastary sposób ochronienia się przed wszelkiego rodzaju czarami.

Nie, tak dalej się nie da! Otrząsnął się z niemądrych myśli, najwyraźniej halucynacje nie są rzeczą niezwykłą, kiedy człowiek czuje się zanadto osamotniony na pustkowiu.

Antonio ogrzewał się myślą o Vesli, o jej szczodrej, bezwarunkowej miłości, o bliskości jej ciała, kiedy kładli się spać. Przeszył go dreszcz zaniepokojenia, gdy pomyślał o dziecku, którego oczekują. Czy to słuszne z ich strony? Czy powinni wydawać na świat dziecko, z góry skazane na życie przez zaledwie dwadzieścia pięć lat?

Jeśli Jordi umrze, to rzeczywiście tak będzie. Do jego urodzin, a zarazem urodzin Mortena, pozostało jeszcze niewiele ponad siedem miesięcy. Dla Mortena będą to dwudzieste piąte urodziny, dla Jordiego zaś trzydzieste. Następna w kolejce jest Unni, za trzy i pół roku. A potem? Potem dziecko Antonia.

Ta świadomość przycisnęła go do ziemi, niemal w nią wbiła, tak ciężka była do zniesienia. Muszą sobie z tym poradzić! Muszą rozwikłać tę skomplikowaną zagadkę! A teraz wyznaczono mu do wykonania zadanie, ma unicestwić to pudełko rodem z samego piekła.