Выбрать главу

Wokół Antonia panowała cisza, szum strumienia dochodził z bardzo daleka, wiatr tylko szeptał wśród bezlistnej górskiej roślinności.

Nadciągnęły myśli, których wcale sobie nie życzył. Wspomnienie pierwszej nocy przeżytej podczas tej wyprawy. Pierwszy dzień. Niezwykłe wydarzenia, jakim musiał stawić czoło.

Wspomnienia towarzyszyły mu również we śnie.

Opuścił willę z silnym postanowieniem. To on otrzymał zadanie od rycerzy. On, nie Jordi. Zlecili to jemu, Antoniowi. Uważali go bowiem za kogoś w rodzaju osoby znającej się na leczniczych czarach czy też może uczonego medyka. Przypuszczał, że w piętnastym wieku medycy nie cieszyli się szczególnie dobrą sławą, zapewne oskarżano ich o uprawianie czarnej magii, rzucanie zaklęć i wszelkie oszustwa. Ale rycerze okazali mu zaufanie. Antoniowi cieplej się od tego zrobiło na sercu. Poradzi sobie.

Antonio często zatrzymywał się po drodze, szukał piołunu na brzegach rowów. Kilkakrotnie się zdarzyło, że inni kierowcy przystawali z pytaniem, czy czegoś nie zgubił, proponując mu swoją pomoc. Zbywał ich jednak machnięciem ręki i odpowiadał świadczącym o wdzięczności uśmiechem.

Zabrał ze sobą przewodnik po roślinach, który ciągle wnikliwie studiował. Bylica piołun czy też bylica pospolita? Obie rośliny należały do rodziny Artemisia, obie miały mocny aromatyczny zapach i były bezwstydnie do siebie podobne. Różniły się jedynie barwą kwiatów, a on przecież nie miał czasu czekać aż do sierpnia, by je obejrzeć.

Często, gdy tkwił pochylony nad kępką zdrewniałych zeszłorocznych łodyg, wyczuwał w pobliżu obecność czegoś nieprzyjemnego, nieokreślonego. Wysiadając z samochodu, zawsze starannie go zamykał, bo przecież nikomu nie wolno zbliżać się do plecaka, w którym leżał pojemnik z trucizną, czy też do plastikowych pojemniczków z ziołami, wstawionych do turystycznej lodówki.

Nie potrafił stwierdzić, dlaczego czuje się tak nieswojo. W miarę jednak, jak pierwszy dzień jego wyprawy mijał, wrażenie to stawało się coraz dotkliwsze. Kilkakrotnie gotów był niemalże przysiąc, że dostrzegł coś kątem oka, gdy jednak kierował wzrok w tamtą stronę, okazywało się, że nic tam nie ma. Kiedy zdarzyło się, że oddalał się od samochodu i zapuszczał na leśne ścieżki, nieprzyjemne uczucie przeradzało się w panikę, tak dojmującą, że odwracał się na pięcie i biegł z powrotem. Ale w samochodzie wcale nie było sympatyczniej. Świadomość, że pudełko z potwornym jadem mnichów cały czas leży w bagażniku, sprawiała, że ciarki przebiegały mu wzdłuż kręgosłupa.

Czyżby to mnisi? Nie, oni przecież nie mogli zbliżyć się do znaku rycerzy, widniejącego na wieczku pudełka. Śmiertelnie się go wszak bali, to musiało być coś innego.

Raz po raz nachodziło go przedziwne przeświadczenie, że powinien zrobić coś z plecakiem. Nie mógł tego pojąć. Miałby zdjąć z niego pokrywę? Przecież plecak nie miał żadnej pokrywy!

„Zdejmij wieko, wyrzuć je!”

Dlaczego stale powtarzał w myślach te bzdury? To trochę tak, jakby w głowie utkwiła melodia, której nie można się pozbyć.

Podczas kolejnego przystanku otworzył bagażnik i – jak gdyby będąc myślami zupełnie gdzie indziej – sięgnął do plecaka.

„Wyrzuć pokrywkę”.

Ręka znieruchomiała w pół ruchu.

Kto mówił mu coś podobnego?

Ach, tak, ci którzy opowiadali o podróży samochodem z Hiszpanii. Podobne zajście miało miejsce w jakimś zajeździe w Niemczech.

Antonia zmroził chłód. To wcale nie on bez przerwy powtarzał słowa o pokrywce. To ktoś inny wbił mu do głowy tę myśl. Chodziło o wieczko pudełka z trucizną! Jakiż był do tej pory głupi!

Ze złością zatrzasnął bagażnik, wsiadł do samochodu i ruszył z szarpnięciem.

– Tak łatwo mnie nie dostaniecie! – wysyczał przez zęby, zły głównie na samego siebie o to, że myślał tak powoli.

Dotarł już stosunkowo daleko i zaczynał robić się głodny. Rozglądał się właśnie za jakąś przydrożną gospodą, kiedy rozdzwonił się telefon komórkowy.

Jakiś metaliczny chłodny głos z przykrością oznajmił mu, że, niestety, Vesla znalazła się w szpitalu z powodu poważnych krwawień i bardzo prosi, żeby Antonio natychmiast do niej przyjechał.

Oczywiście przeżył szok i na nic się nie oglądając, zawrócił samochód.

Zaciskając mocno dłonie na czarnej kierownicy, pognał na południe między jasnymi złotozielonymi drzewami po niedopuszczalnie wąskich drogach.

Vesla? Ach, nie, jej nic złego nie może spotkać! Tylko nie ona! Teraz, kiedy wreszcie znalazł dziewczynę, którą potrafił pokochać, taką, która go rozumiała, i była tylko dla niego, a on również gotów był uczynić dla niej wszystko.

Na pewno coś złego z dzieckiem. Poronienie!

Antonia przeszył gwałtowny ból, niczym szloch. Przecież rozmawiali o aborcji, lecz oboje się przed tym wzbraniali. Oboje chcieli mieć dziecko ze sobą. Po prostu.

Może mimo wszystko takie rozwiązanie byłoby najlepsze?

Nie. To słowo rozniosło się w Antoniu jękiem, wywołało o wiele większy smutek, aniżeli się tego spodziewał. Przecież pragnął tego dziecka, już się zaczął do niego przyzwyczajać. Karl – Astrid, tak je nazywał w myślach. Teraz, kiedy mogło go już nie być, pustka w nim aż krzyczała.

Był tak wzburzony, tak głęboko rozczarowany i zatopiony w myślach, że dojechał dość daleko, nim w końcu przyszło mu do głowy, że powinien gdzieś zatelefonować. Może do szpitala? Nie, nie znał tego numeru na pamięć.

Wyciągnął telefon i zadzwonił do willi. Ktoś chyba powinien być w domu.

Odebrała Unni.

– Cześć, Antonio, jak się miewasz?

– Ze mną wszystko w porządku – odparł krótko niewyraźnym głosem. – A co z Veslą?

– Z Veslą? Nie mam pojęcia, przez cały dzień zajmowałam się tłumaczeniem tego opornego siedemnastowiecznego hiszpańskiego tekstu. Ale chwileczkę… Widzę, że Vesla razem z Gudrun są w ogrodzie, zbierają żonkile. Zaraz po nią pobiegnę!

– Nie, nie, zaczekaj, nie trzeba! – oznajmił bez tchu. Nie chciał ich niepokoić. – Wiesz, muszę kończyć, bo dojeżdżam do skrzyżowania. Pozdrów wszystkich!

Przecież nie było tu żadnych ulic! Antonio zjechał na pobocze, starając się uspokoić skołatane nerwy, płuca i serce, a przede wszystkim rozum.

To musiało być jakieś oszustwo, po to, żeby odciągnąć go od zadania. A on dał się złapać na lep, nawet bez odrobiny namysłu. Oczywiście tłumaczył go niepokój o Veslę, to godne pochwały, ale co by było, gdyby nie zadzwonił do przyjaciół…

Burzył się wewnętrznie na myśl o zmarnowanym czasie. Musiał teraz ponownie pokonywać wszystkie te kilometry, które raz już zostawił za sobą.

Przygnębiony, zawrócił samochód i skierował go znów na północ. Gdy niedługo potem zauważył zajazd, zatrzymał się przy nim. W gniewie i na dodatek o pustym żołądku niedobrze się jedzie. Lepiej trochę podładować akumulatory.

Teraz już nie pozwoli się oszukać kolejnym fałszywym telefonom. Wyłączył komórkę i rzucił ją na tylne siedzenie pod wszystkie plastikowe torby z okazami piołunu, ewentualnie bylicy, ewentualnie czegoś zupełnie innego.

Po chwili namysłu wybrał najlepsze egzemplarze i zabrał je ze sobą do kafeterii.

Zajadając naprawdę smaczny kotlet i przeklinając w duchu różowy sos „Tysiąc Wysp”, w którym utonęła cała sałatka, przyglądał się trzem kruchym roślinkom, które rozłożył na plastikowej torbie na stoliku. Przytrzymując łokciem otwarty na odpowiedniej stronie klucz od oznaczania roślin, usiłował wyciągnąć jakieś inteligentne wnioski. Ale roślinki były takie maleńkie, wiosennie niewyrośnięte.