Выбрать главу

W holu zebrała garść broszur na temat wycieczek i wróciła do pomieszczenia z ekranem. Zauważyła parę, którą już widziała w barze. Kobieta była młodą blondynką po dwudziestce. Niektóre pasma włosów miała zabarwione na zielono. Jej oczy patrzyły chłodno. Jej mąż, jeżeli to jej mąż, był człowiekiem starszym, około czterdziestki, w kosztownym ubraniu. Ruchomy pierścień pochodzący z dalekiej planety wił się na jego lewej ręce. Lona zbliżyła się ku nim cała spięta. Uśmiechnęła się.

— Cześć, jestem Lona Kelvin. Może zauważyliście nas w barze?

Powitały ją powściągliwe, nerwowe uśmiechy. Wiedziała, że myślą, czego ona może chcieć.

Przedstawili się. Lona nie dosłyszała ich nazwisk, ale to nie miało znaczenia.

— Pomyślałam sobie, że byłoby miło, gdybyśmy razem usiedli do kolacji. Jestem pewna, że znajdziecie w Minnerze bardzo interesującego rozmówcę. Był na; tylu planetach… Wyglądali jak schwytani w pułapkę. Blondynka omal nie wpadła w panikę. Jej uprzejmy mąż przyszedł jej z pomocą.

— Oczywiście, z wielką przyjemnością… ale niestety jesteśmy już umówieni… jesteśmy z przyjaciółmi… może innym razem.

Stoły w jadalni nie były czteroosobowe, ani nawet sześcioosobowe. Zawsze można było się przysiąść. Odtrącona Lona zrozumiała, co odczuwał Burris parę godzin wcześniej. Nie stanowili pożądanego towarzystwa. Był człowiekiem o złym spojrzeniu, psującym zabawę. Ściskając w ręku broszury, Lona pośpiesznie wróciła do pokoju. Burris stał przy oknie i patrzył na śnieg.

— Chodź, Minner, przejrzymy te broszury.

Głos Lony był może trochę zbyt wysoki, zbyt ostry.

— Czy któraś z nich wygląda ciekawie?

— Wszystkie. Nie mogę się zdecydować. Wybierz ty!

Usiedli na łóżku i zaczęli przeglądać lśniące zeszyty. Mogli odbyć kilkugodzinną wycieczkę do Ziemi Adeli, żeby zobaczyć pingwiny. Mogli wybrać się na całodniową wycieczkę na Lodowiec Szelfowy Rossa z wizytą w Małej Ameryce i w innych stacjach badawczych w Zatoce McMurdo. Przewidziano specjalny postój dla obejrzenia czynnego wulkanu Erebus. Mogli odbyć dłuższą wycieczkę na Półwysep Antarktyczny, by obejrzeć foki i morsy. Była wycieczka narciarska do Ziemi Marie Byrd i wycieczka do gór nadbrzeżnych, do jeziora lodowcowego Mertza poprzez Ziemię Wiktorii, i jeszcze z tuzin innych. Wybrali pingwiny i schodząc na kolację wpisali się na listę.

Przy kolacji siedzieli samotnie.

— Powiedz mi o swoich dzieciach, Lono. Czy widziałaś je?

— Właściwie nie. Nie tak, żebym mogła je dotknąć. Tylko raz. A tak, to tylko na ekranie.

— I rzeczywiście Chalk ma zdobyć kilkoro dla ciebie na wychowanie?

— Tak powiedział.

— Wierzysz mu?

— A co mogę zrobić? — spytała.

Przykryła jego dłoń swoją.

— Bolą cię nogi?

— Właściwie nie.

Żadne z nich nie jadło dużo. Po kolacji pokazywano filmy, żywe, trójwymiarowe obrazy antarktycznej zimy.

Ciemność była ciemnością śmierci. Śmiercionośny wiatr szalał na płaskowyżu. Zrywał z ziemi warstwę śniegu, jakby milionami noży. Lona zobaczyła pingwiny stojące nad swymi jajami, ogrzewające je. Zobaczyła pingwiny gnane wichurą. Wędrujące w głąb lądu, podczas gdy kosmiczny werbel grzmiał w niebiosach, a niewidzialne piekielne psy gończe skakały na cichych łapach z jednego górskiego szczytu na drugi. Film zakończył się wschodem słońca. Lód zabarwił się krwistą czerwienią jutrzenki następującej po sześciomiesięcznej nocy. Zamarznięty ocean zaczął pękać. Ogromne kry zderzały się i kruszyły. Większość gości hotelowych ruszyła z sali projekcyjnej do baru. Lona i Burris poszli spać. Nie kochali się tej nocy. Lona wyczuwała budzącą się w nim burzę i wiedziała, że wybuchnie nim nadejdzie świt. Leżeli przytuleni w ciemności. Okno musiało być zasłonięte, żeby odciąć blask niezmordowanego słońca. Lona leżała na plecach obok niego, oddychając powoli.

Zdrzemnęła się. Zasnęła płytkim, niespokojnym snem. Pojawiły się jej własne koszmary. Obudziła się spocona, żeby stwierdzić, że leży naga w nieznanym pokoju z nieznanym mężczyzną u boku. Serce jej biło gwałtownie. Przycisnęła ręce do piersi i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, gdzie jest. Burris poruszył się i jęknął.

Podmuchy wiatru uderzały w budynek. Było lato, przypomniała sobie Lona. Chłód przeniknął ją do kości. Usłyszała daleki śmiech. Ale nie opuściła Burrisa, nie próbowała już zasnąć.

Jej oczy przyzwyczajone do półmroku obserwowały jego twarz. Jego usta usiłowały coś wyrazić otwierając się, zamykając i znów się otwierając. Raz też otworzył; oczy. Jest znowu na Manipool — pomyślała Lona. Właśnie wylądowali, on i ci dwaj o włoskich nazwiskach. Za chwilę te istoty przyjdą po niego.

Lona starała się wyobrazić sobie Manipool. Spalona czerwona ziemia i powykręcane, kolczaste rośliny. Ja wyglądały miasta? Czy były tam drogi, samochody telewizory? Burris nigdy jej o tym nie mówił. Wiedziała jedynie, że była to sucha planeta, stary świat, świat gdzie chirurdzy posiadali ogromne umiejętności.

Teraz Burris zaczął krzyczeć.

Dźwięk zaczynał się gdzieś głęboko, bulgocący, nie zrozumiały krzyk i stawał się coraz wyższy i głośniejsza w miarę, jak wydobywał się na zewnątrz. Lona odwróciła się i przytuliła go mocno. Czy skóra jego pokryta była potem? Nie. Niemożliwe. To musiał być jej własny pot, a Burris wił się i kopał. Zrzucił kołdrę na podłogę. Czuła, jak jego mięśnie prężą się i napinają pod gładką skórą. Gwałtownym ruchem mógłby przełamać mnie na pół — pomyślała.

— Już dobrze, Minner. Jestem tu. Jestem tu. Już dobrze!

— Noże… Prolisse… o Matko Boska, noże!

— Minner!

Nie puszczała go. Jego lewa ręka zwieszała się bezwładnie i wydawało się, że w łokciu wygięta jest w niewłaściwą stronę. Uspokajał się. Jego natężony oddech był głośny jak tętent kopyt. Lona sięgnęła nad nim i zapaliła światło. Zamrugał kilkakrotnie na boki w ten swój okropny sposób, a następnie przyłożył rękę do ust. Puściła go i usiadła cała drżąca. Dzisiaj atak był znacznie bardziej gwałtowny niż poprzedniej nocy.

— Wody? — spytała.

Skinął głową. Ściskał materac tak mocno, że pomyślała, iż go rozedrze. Przełknął.

— Bardzo było źle? Sprawili ci ból?

— Śniło mi się, że patrzyłem, jak operują. Najpierw Prolisse.

Umarł. Później pokroili Malcondotto. Umarł. A później…

— Przyszła twoja kolej?

— Nie — powiedział powoli. — Nie. Na stole położyli Elise.

Przecięli ją między piersiami. Otworzyli klatkę piersiową. Widziałem żebra i serce. Potem sięgnęli do środka…

— Biedny Minner…

Musiała mu przerwać, zanim opowie jej te wszystkie okropności. Dlaczego śniła mu się Elise? Czy był to dobry znak, że widział, jak ją okaleczano? Czy byłoby lepiej, gdyby śnił o mnie? Gdyby mnie przemieniono w coś takiego, jak on?

Wzięła jego rękę i pozwoliła jej rozluźnić się w cieple swego ciała.

Znała tylko jeden sposób na złagodzenie tego bólu. Zastosowała go. Burris zareagował. Uniósł się, zagarnął ją pod siebie. Poruszali się pośpiesznie, harmonijnie.

Po czym zaczął zapadać w sen. Lona, nieco roztrzęsiona, odsunęła się od niego i czekała, aż drzemka znów ją ogarnie. Męczyły ją jakieś zmory. Zdawało jej się, że powracający astronauta przywiózł ze sobą jakąś pasożytniczą istotę, coś w rodzaju pulchnego wampira, która przylgnęła do jej ciała, wysysała i osłabiała ją. Było to przykre, nie na tyle jednak, żeby ją obudzić, i po chwili zapadła w głębszy sen.