Kiedy obudzili się, Lona miała podkrążone oczy, ściągniętą i bladą twarz. Po Burrisie nie było widać skutków zmarnowanej nocy. Jego skóra nie była w stanie reagować tak wyraziście na krótkotrwałe efekty metaboliczne. Wydawał się nawet prawie wesół, szykując się na spotkanie nadchodzącego dnia.
— Cieszysz się na spotkanie z pingwinami? — zapytał. Czy zapomniał o ponurej depresji poprzedniego wieczora i o nocnej zmorze? Czy tylko usiłował o nich zapomnieć?
Jak dalece był człowiekiem? — zastanawiała się Lona.
— Tak — powiedziała chłodno — będziemy się świetnie bawić. Nie mogę się już doczekać.
Rozdział 23
Muzyka sfer
— Zaczynają się już nienawidzić — powiedział Chalk z miłym uśmiechem.
Był sam, ale to wcale nie przeszkadzało mu wyrażać głośno swoich myśli. Często mówił do siebie. Kiedyś lekarz powiedział mu, że wypowiedzenie swych myśli nawet w samotności było pozytywne z punktu widzenia neuropsychiatrycznego.
Pławił się w kąpieli wypełnionej aromatycznymi solami. Wanna była głęboka na dziesięć stóp, długa na dwadzieścia i miała ponad dwanaście stóp szerokości. Znajdowało się w niej dość miejsca nawet dla Duncana Chalka. Miała marmurowe ściany, alabastrowe krawędzie i otoczona była porcelanowymi kafelkami w kolorze ciemnej czerwieni. Łazienkę nakrywała gruba, przejrzysta kopuła, która otwierała Chalkowi rozległy widok nieba. Z zewnątrz natomiast nie można było zobaczyć Chalka. Zadbał o to pomysłowy inżynier, specjalista od optyki. Z zewnątrz kopuła wydawała się mleczno biała z dodatkiem różowych, wijących się pasm.
Chalk unosił się leniwie, uwolniony od przyciągania ziemskiego, i myślał o swych cierpiących kochankach. Zapadła noc, nie pojawiły się jednak gwiazdy. Dostrzec mógł jedynie czerwonawy poblask odbity od niewidocznych chmur. Znowu padał śnieg. Płatki śniegu wykonywały skomplikowane ewolucje, opadając na powierzchnię kopuły.
— Znudził się nią — powiedział Chalk. — Ona boi się go. Jest zbyt mało intensywna, żeby mu się podobać. Dla niej jego napięcie jest zbyt wysokie. Podróżują jednak razem. Razem jedzą. Razem śpią. Wkrótce będą głęboko skłóceni.
Taśmy okazały się bardzo dobre. Aoudad i Nikolaides pozostając na uboczu, ale w pobliżu, wybierali interesujące, radosne momenty do przekazania oczekującej publiczności. Walka na śnieżki — mistrzowskie ujęcie. Podróż saniami. Minner i Lona na biegunie południowym. Publiczność je chłonęła.
Chalk chłonął je również na swój sposób.
Przymknął oczy, uczynił kopułę nad łazienką nieprzezroczystą i unosił się swobodnie w ciepłej, aromatycznej kąpieli. Odbierał oderwane, fragmentaryczne sygnały niepokoju…mieć stawy, które nie zachowują się jak stawy ludzkie…
…czuć się pogardzanym, odrzuconym przez ludzkość…
…bezdzietne macierzyństwo…
…jasne błyski bólu, jasne jak termoluminescencyjne porosty rzucające swój złocisty blask na ściany biura…ból ciała i ból duszy…
…samotny…
…nieczysty…
Chalk stęknął, jak gdyby prąd elektryczny przebiegł przez jego ciało. Przez chwilę jeden z palców jego dłoni naprężył się. Pies gończy z ociekającymi śliną szczękami galopował w jego mózgu. Pod obwisłym ciałem na piersiach mięśnie rytmicznie kurczyły się i rozprężały.
…demony nawiedzające we śnie…
…gąszcz patrzących oczu na końcach czułek, świecących…
…świat suszy… cierni… cierni…
…chrzęst i drapanie dziwnych istot łażących po ścianach… próchno duszy… cała poezja obrócona w popiół, cała miłość w rdzę…oczy z kamiennym wyrazem zwrócone na wszechświat… a wszechświat przyglądał się…
W ekstazie Chalk zaczął kopać wodę, gwałtownie wzbijając fontanny bryzgów. Uderzył płaszczyzną dłoni w wodę. Harpuny. Harpuny! Ahoj! Ahoj!
Ogarnęła go rozkosz.
A to — powiedział sobie z zadowoleniem kilka chwil później — to dopiero początek.
Rozdział 24
Tak w niebie, jak i na ziemi
Wyjechali do Luna Tivoli w słoneczny dzień, rozpoczynając kolejny etap rozrywek zaplanowanych przez Chalka. Dzień był jasny, choć zimowy. Uciekali od prawdziwej zimy północy i zimowego lata południa, ku zimie kosmosu pozbawionej pór roku. W porcie kosmicznym potraktowano ich jak bardzo ważne osobistości. Kronika filmowa, specjalny samochód wiozący ich przez pole startowe, podczas gdy gapie patrzyli z podziwem i wiwatowali na cześć znakomitości, choć nie wiedzieli, kim właściwie są. Burris tego nie znosił. Każde, nawet przypadkowe spojrzenie w swoim kierunku odbierał jak bolesne ukłucie.
— Dlaczego w takim razie zdecydowałeś się na to wszystko? — dopytywała się Lona. — Jeżeli nie chcesz, żeby ludzie się tak na ciebie gapili, dlaczego pozwoliłeś Chalkowi wysłać się w tę podróż?
— Za karę. Świadomie wybrałem taki sposób odpokutowania za odwrócenie się od świata, a także dla wyrobienia w sobie dyscypliny. Te abstrakcje nie potrafiły jej przekonać. Nie zrobiły na niej żadnego wrażenia.
— Ale czy nie miałeś konkretnego powodu?
— Moje własne powody.
— To tylko słowa.
— Nigdy nie kpij ze słów, Lono.
Jej nozdrza rozdęły się na chwilę.
— Znowu się ze mnie naśmiewasz!
— Przepraszam.
Rzeczywiście łatwo było się z niej naśmiewać.
— Wiem, co to znaczy, jak się na ciebie gapią. Krępuje mnie to.
Musiałam to jednak zrobić, żeby Chalk zdobył dla mnie kilkoro moich dzieci.
— Mnie też coś obiecał.
— A widzisz. Wiedziałam, że się przyznasz.
— Transplantacja do innego ciała — potwierdził Burris — przeniosą mnie do zdrowego, normalnego ciała ludzkiego. Muszę tylko wydać się na pastwę kamer przez kilka miesięcy.
— Czy rzeczywiście można coś takiego zrobić?
— Lono, jeżeli dziewczyna, której mężczyzna nigdy nie dotknął, może urodzić setkę dzieci, to znaczy że można wszystko zrobić.
— Ale… przenieść z ciała do ciała…
— Technika nie jest jeszcze doskonała — powiedział ze znużeniem — może będę musiał poczekać kilka lat.
— Och, Minner! To będzie wspaniałe. Znajdziesz się w prawdziwym ciele!
— To jest moje prawdziwe ciało.
— W innym ciele. To nie jest bez znaczenia. Nie będzie cię bolało. Żeby się tylko udało!
— Tak, żeby się tylko udało.
Była bardziej podniecona tą perspektywą niż on sam. Wiedział już o tym pomyśle od miesięcy i zaczynał wątpić, czy to będzie możliwe. A teraz przedstawił jej go, jak lśniącą, nową zabawkę. Ale cóż ją to mogło obchodzić? Nie byli małżeństwem. Dostanie swoje dzieci od Chalka w nagrodę za ten kaprys i zniknie gdzieś w bezosobowości na swój sposób zaspokojona i zadowolona, że pozbyła się swego irytującego, dokuczliwego, sarkastycznego towarzysza. On pójdzie swoją drogą skazany prawdopodobnie na zawsze na to groteskowe ciało, a może przeniesie się do eleganckiego normalnego ciała.
Samochód zatrzymał się przy rampie. Weszli do statku. Pokrywa luku otworzyła się. Powitał ich Bart Aoudad.
— Jak się macie, zakochani?
Nic nie odpowiedzieli. Nawet się nie uśmiechnęli. Aoudad, zaniepokojony, uwijał się dookoła nich.
— Wszyscy zadowoleni? Zrelaksowani? Nie boicie się choroby kosmicznej? Chyba nie ty, Minner? Cha, cha, cha!
— Cha — odpowiedział Burris.
Był tu również i Nikolaides zajęty stosem dokumentów, broszur i czeków. Dante potrzebował tylko Wergiliusza do oprowadzenia go po kręgach piekieł, a ja mam dwóch przewodników. Żyjemy w czasach inflacji. Burris podał Lonie rękę i poprowadził do wnętrza statku. Palce jej były napięte. Denerwuje ją perspektywa wyruszenia w kosmos — pomyślał. A może to ciągłe napięcie w czasie ich wyprawy tak na nią oddziaływało?