Bob Shaw
Cisi wspólnicy
Z początku dostrzegł tylko, że jest ubrana w futro, później, że ma włosy blond, mimo wieczornego wiatru gładkie jak szkło. Kiedy się zbliżyła, dostrzegł błysk klejnotów w uszach i na szyi i złota na przegubach rąk. A na koniec zobaczył jej twarz, która była piękna. Nie znał tej kobiety, a jednak jej twarz wydała mu się swojska jak twarz kogoś, kto mu się dawno temu przyśnił.
Purvey przyczaił się w krzakach, gdzie było zupełnie ciemno, i czekał, aż kobieta podejdzie jeszcze bliżej, by znaleźć się w jego zasięgu.
Ze swojej kryjówki widział obydwa oświetlone przez latarnie wejścia do małego parku i jednocześnie fragmenty cichych podmiejskich ulic za nim. To dziwne, że nie zauważył, jak przechodziła przez bramę, ale być może wypił trochę za dużo w trakcie oczekiwania. Od lat już musiał urządzać takie łupieżcze wyprawy i jego nerwy wymagały uspokojenia za pomocą alkoholu. Oszukańczy proceder stwarzał widać kiepskie perspektywy, skoro człowiek z dwudziestoletnim stażem w tym rzemiośle musiał się jąć zwykłego rozboju.
Zaczerpnąwszy głęboko tchu wyjął z kieszeni pistolet i szybko wyszedł na ścieżkę.
— Ani słowa — ostrzegł kobietę. — Dawaj pieniądze i biżuterię. — Spojrzał jej w twarz usiłując ocenić, czy ma do czynienia z kimś, kto posłusznie wykona polecenie, czy z kłopotliwą facetką, po której można się wszystkiego spodziewać.
W słabym świetle sączącym się z ulicy zobaczył, że z jej piękną twarzą stało się coś straszliwego. Nerwowo poderwał rękę do ust, cofnął się o krok i uniósł pistolet w obronnym geście.
Kobieta zwisła, jakby nie miała kości, pomarszczyła się i w ciągu sekundy znikła pozostawiając po sobie jedynie ciemny kształt wijący się u jego stóp na ziemi. Z jękiem rozpaczy rzucił się do ucieczki.
Ale było o wiele za późno.
Purveyowi bardzo rzadko się cokolwiek śniło, ale kiedy miał dwanaście lat, przyśnił mu się koszmar: otóż popełnił samobójstwo w ten sposób, że położył się w trumnie, wypełnionej ziemią i różami. Kolce raniły mu ciało upuszczając krew, dzięki której róże rozkwitały szczególnie pięknie, aż został z niego dosłownie wysuszony szkielet, martwy pod pięknym kirem z żywych kwiatów. I wtedy, tak jak to się zdarza w snach, doszedł do wniosku, że mimo wszystko wcale nie chciał popełnić samobójstwa.
Teraz doznał tego samego uczucia.
Wielkie, mięsiste liście i dziesiątki ciemnozielonych wici leżało mu na piersi i twarzy poruszając się leciutko na wietrze i sącząc mu pod ubranie wścibskie strumyczki zimnej wody. Mobilizując wszystkie siły odsunął plątaninę, usiadł i natychmiast zorientował się, że jest na pokładzie statku kosmicznego. Dostatecznie wiele razy był w koloniach na orbicie okołoksiężycowej, żeby rozpoznać swoje doznania, mimo że jego obecne otoczenie mniej przypominało wnętrze statku kosmicznego niż cokolwiek, co widział w życiu.
Niskie, niemal koliste pomieszczenie było miejscami jasno oświetlone z góry, a miejscami ciemne i sprawiało wrażenie tajemniczego bezmiaru nie mającego żadnego związku z rzeczywistymi wymiarami pokoju. Ciemnobrązowe ściany ociekały wilgocią. Potężne wentylatory, umieszczone na nich w regularnych odstępach, wykonywały pozornie przypadkowe ruchy wzbudzając w ten sposób nierównomierne porywy zimnego wiatru.
Podłogę pokrywała cienka warstwa mułu, z którego sterczały \ chaotycznie rozrzucone postumenty od aparatów, obudowy maszyn, kable i niskie przepierzenia. Najwyraźniej nie było tu nikogo poza nim.
Purvey pozbierał się jakoś, przy czym o mało nie upadł z powodu zawrotu głowy, i ruszył w kierunku jednego z postumentów, który, promieniował czerwonym blaskiem i wydawał szczególny. cienki świst o zmiennej tonacji. Na postumencie znajdował się niewielki ekran, ukazujący kilka jasnych gwiazd na tle purpurowej przestrzeni. Oznaczenia na tarczach stanowiły małe różnokolorowe kleksy.
Purvey obszedł pomieszczenie dokoła i upewnił się, że jest puste; a wtedy zaczął krzyczeć, żeby go wypuszczono. Ale nikt się nie pojawił. Z minuty na minutę odczuwał coraz silniejszy zawrót głowy, jakby powietrze zawierało jakąś zdradliwą truciznę. Przechodząc przez pokój przewrócił się na śliskim błocku i stanął przed niewielkim ekranem deliberując, w jaki sposób mógł się znaleźć w tak koszmarnej sytuacji.
Nagle przypomniał sobie ostatnie wypadki z niezwykłą ostrością:
kobieta w parku! Jak mógł zapomnieć ohydnie rozpływającą się twarz czy sposób, w jaki zamieniła się w niemożliwy do opisania przedmiot na ziemi? Przejechał palcami po gładkim szkle ekranu odczuwając nieznaczną ulgę na myśl, że nie ma jej czy też tego czegoś w bezpośredniej bliskości.
Z tyłu za nim rozległ się mokry, mlaszczący odgłos.
Odwrócił się czując, jak usta wykrzywia mu strach. Ciemnozielona masa, która ciekła mu po twarzy i piersi, kiedy się obudził, pełzła za nim zostawiając za sobą w błocie szeroką koleinę. Pośrodku gmatwaniny liści i wąsów Purvey dostrzegł zawiły guzowaty rdzeń około półmetrowej średnicy. Niektóre wici kończyły się lśniącymi czarnymi paciorkami, pełniącymi najwyraźniej rolę oczu.
Purvey zaczął się cofać przed nacierającą na niego rośliną macając ręką w kieszeni w poszukiwaniu pistoletu. Ale go tam nie znalazł. Wreszcie zatrzymał się przy ścianie — stojąc nieruchomo wpatrywał się po prostu w sunącego stwora, który poruszał się za sprawą ledwie widocznego źródła impulsów umiejscowionego gdzieś pod rdzeniem. Stwór zatrzymał się w odległości mniej więcej ludzkiego kroku i pozostał nieruchomy przez bardzo długi, jak się wydawało Purveyowi, czas. W końcu na jednym z potężnych liści z wierzchu, na tle jaśniejszej zieleni, zajaśniały bielą niewyraźne litery.
Stwór próbował się z nim porozumieć.
— Dostaniesz złoto — brzmiał napis. Macki zaopatrzone w czarne paciorki falowały łagodnie w powietrzu i Purvey poczuł zapach zakurzonego bluszczu rosnącego na rozpadającym się murze.
Żywo zareagował na jedno ze swoich ulubionych słów i z miejsca stał się mniej podejrzliwy.
— Za co? — Stanął swobodnie na całych stopach i usiłował przeniknąć wzrokiem najwyraźniej obdarzonego inteligencją roślinnego stwora. — Za co dostanę złoto?
Nastąpiła kolejna długa pauza, po czym zielony 'tekst zbladł i zastąpił go następujący komunikat: „Eksplozja zniszczyła część statku", po czym: „Łącznie z warsztatem naprawczym", następnie:
„Lurr dokonał prowizorycznych reperacji", następnie: „Jesteś w wysokim stopniu ruchomy", następnie: „Będziesz w pogotowiu podczas podróży", wreszcie: „Lurr zapłaci złotem".
— Ale ja nie umiem reperować statków kosmicznych — zauważył Purvey, grając na zwłokę, żeby zyskać czas na zastanpwie-nie się.
— Praca będzie prosta. Jesteś ruchomy. Ja tobą pokieruję. — Przekazywanie poszczególnych informacji za pomocą kontrolowanego efektu blaknięcia liter trwało długo.
Puryey zaczął grzebać w kieszeni i znalazł spłaszczoną paczkę papierosów i wieczną zapałkę. Kiedy ją potarł, zabłysła dużym, jasnym płomieniem. Zorientował się, że powietrze na statku jest bogate w tlen. Prawdopodobnie dlatego czuł się taki oszołomiony, 'zupełnie jak pijany. Zdmuchnął zapałkę nie bez trudności, schował ją i z lubością zaciągnął się papierosem.
— A czy później przywieziesz mnie z powrotem na Ziemię?
— Tak.
Purvey zastanawiał się przez chwilę, czy nie poprosić Lurra o oficjalne przyrzeczenie, ale zrezygnował nie będąc pewnym, ile jest warte słowo rośliny. Mogło nie być bardziej godne zaufania niż słowo niektórych spośród jego przyjaciół.