Drugi, nie używany komplet przyrządów, rozrzucony pośrodku pomieszczenia — przeciwnie — przypominał Purveyowi radio, które zbudował podczas zajęć resocjalizacyjnych: płytki, które do niczego nie pasowały, puste otwory, wtyczki, których nie było gdzie wetknąć, a zamiast kolorowych oznaczeń po prostu bezkształtne kleksy emalii. Odgarnąwszy kilka garści mułu Purvey stwierdził, że w podłodze są celowo wypalone otwory i że przechodzą przez nie kable i rury. Żaden z elementów skleconego byle jak sprzętu eksperymentalnego nie odpowiadał wyobrażeniu Purveya o zwykłym statku zwiadowczym. Ale nie widział powodu, dla którego obcy mieliby go oszukiwać w tej sprawie. Starał się jednak nie myśleć o swoim odkryciu, na wypadek gdyby Lurr potrafił czytać jego myśli, i ze względów zasadniczych zaczął się interesować działaniem statku. Instynkt zawodowy podpowiedział mu, że ma. do czynienia z nie byle czym.
Minął jeszcze jeden dzień, dłużący się mniej dzięki ustalonemu już codziennemu tokowi zajęć. W przerwach Lurr wyjmował z szafki po trochu różowej gąbczastej substancji i wpychał ją przez szparę w drzwiach do pomieszczenia Ahtaur. Małe niebezpieczne stworzenie wydawało się odgrywać w jego życiu rolę ulubionego pieska, z tą różnicą, ze nigdy nie było wypuszczane na żaden spacer. Purvey za każdym razem, kiedy był głodny, posilał się tym samym pożywieniem i stwierdził, że je nawet zaczyna lubić.
— To jest całkiem niezłe, jak już się człowiek przyzwyczai — powiedział Lurrowi machając ręką, która zdążyła mu się już opalić. — Jak mi dasz przepis, to po powrocie kupię sobie za złoto od ciebie restaurację i będzie to moja specjalność zakładu.
— Jednym z powodów, dla których smakuje ci pokarm Ahtaur — odparł Lurr — jest nieznajomość jego składników.
Purvey przestał jeść i wrzucił resztę do wspaniale pomyślanego urządzenia usuwającego odpady, które przydzielił mu Lurr do różnych celów osobistych. Gapił się na Lurra w zadumie usiłując znów dociec, czy z niego zakpiono, i marząc o tym, żeby się dorwać do środka przeciw chwastom.
Doszedł do wniosku, że liściasty stwór zmienił się w stosunku do tego, jaki był na początku podróży. Na przykład w rozmowach, które wiedli od czasu do czasu, potrafił nadawać swoje krótkie pisane komunikaty szybciej, niż Purvey mógł na nie odpowiedzieć, co budziło niemiłe podejrzenie, że ta ruchoma jarzyna może go przewyższać inteligencją. Ruchy Lurra stawały się coraz żwawsze, aż wreszcie przemieszczał się równie szybko jak człowiek — kolejne odkrycie, z którego Purvey nie był zadowolony. Jedyną korzystną zmianą wydawało się to, że Lurr przezwyciężył dziwną potrzebę owijania się wokół niego za każdym razem, kiedy Purvey kładł się spać. To stwarzało Purveyowi lepsze warunki wypoczynku.
Siódmego dnia Purvey zorientował się, ze musi być dalej od Ziemi niż ktokolwiek przed nim. Jak dotąd jedynie dwa statki ziemskie z załogą dotarły do Marsa, chociaż mówiło się wiele o wysłaniu trzeciego, żeby sprawdził, dlaczego tamte nie wróciły. I oto Don Purvey znalazł się w połowie drogi do gwiazdy…
— Jak daleko dotarliśmy? — zapytał. — Pewnie daleko, co? Ile lat świetlnych?
— Nie jestem przyzwyczajony do obliczania odległości w waszych jednostkach — odparł Lurr. — Najdokładniejsze przybliżenie, jakie mogę ci podać, to jest… sześć godzin świetlnych.
— Godzin świetlnych?! — wykrzyknął Purvey. — Ależ to znaczy, że właśnie przekroczyliśmy orbitę Plutona. Powiedziałeś mi, że podróż będzie trwała piętnaście dni. Połowa tego czasu już minęła, a my wciąż jesteśmy w granicach systemu słonecznego. Co jest grane?
Lurr nie odpowiedzią! od razu; okazał pierwsze wahanie od wielu dni. Wreszcie odparł:
— Podróż składa się z trzech etapów. Wydostanie się z waszego systemu planetarnego zabiera połowę czasu. Wejście w mój system drugą połowę. To znaczy w przypadku podróży w normalnej przestrzeni i ze standardowym napędem. Przeskok z systemu do systemu przy użyciu napędu luriańskiego zajmuje tylko kilka godzin.
Purvey pogłaskał się po brodzie i uśmiechnął pod adresem Lurra. O to chodzi — pomyślał tryumfalnie.
— Nowy element, o który wzbogaciłeś statek, zmienił go ze zwykłego planetarnego pojazdu w statek międzygwiezdny. To twój wynalazek, prawda, Lurr? Oczywiście! Właśnie mówiłeś o lunańskim napędzie. Jesteś zupełnie sam, nie ma żadnego statku macierzystego, który by cię poszukiwał…
Szybkość, z jaką Lurr się.rzucił, tak zaskoczyła Purveya, że nim się zorientował, co się święci, tamten był już niemal przy drzwiach do pomieszczenia Ahtaur. Pobiegł za Lurrem mrucząc coś pod nosem ze złością, ale jedna z macek śmignęła szybko i dotknęła czerwonego koła. Kiedy drzwi stanęły otworem, Purvey usiłował się zatrzymać, ale pośliznął się na mule i ciężko zwalił na bok. Impet upadku pozbawił go tchu. Wydał okrzyk przerażenia widząc, jak, Ahtaur wężowym ruchem z nieoczekiwaną szybkością wpełzła do pokoju, to otwierając, to ściągając bladoszary otwór gębowy jak gdyby w skurczach głodu. Spowijał ją obłok mglistych, kłębiących się bezkształtnych widm różnych przedmiotów, które powstawały w miarę, jak kamuflujące talenty Ahtaur oddziaływały na oszołomionego Purveya. Rozejrzał się dokoła w panice i nie znalazłszy niczego, co by mogło mu posłużyć za broń, przedarł się jakoś do najbliższego rzędu kabin.
Otworzył jedną z nich i stwierdził, że jest pełna niewielkich szklanych brył. Następna zawierała coś, co okazało się skomplikowanym systemem zaworów i Purvey wyrwał go z uchwytu. Potężny kawał metalu mało nie wypadł mu z ręki, kiedy stracił na moment równowagę, ale zdołał go' jakoś rzucić na grzbiet Ahtaur. Ślimacze ciało pękło zatapiając w sobie bryłę metalu. Ahtaur wydała bulgotliwy jęk, a płynne obrazy, które rozmywały jej kontury, znikły nagle.
Pozostawiając zaimprowizowaną maczugę tam, gdzie utkwiła, Purvey zaczął się rozglądać za Lurrem. Roślinny stwór sunął żwawo z wymierzonym w niego spiczastym kaktusowatym wyrostkiem.
Purvey uskoczył do tyłu, uświadamiając sobie, że nie powinien był się wzdragać przed wyciągnięciem maczugi. Przebiegł w drugi koniec pomieszczenia, cały czas grzebiąc pod marynarką, aż wyciągnął pasek od spodni. Był on zrobiony z cienkiej metalowej taśmy elastycznej. Purvey ujął go mocno za klamerkę i odwróciwszy się ciął uniesione macki Lurra zakończone oczyma.
Rozległ się ostry trzask i dwoje oczu stuknęło o ściankę. Zamierzywszy się znowu pośpiesznie, ze strachem i obrzydzeniem Purvey chłostał Lurra raz po raz, dopóki nie pozbawił go wszystkich oczu. Dalsza akcja była już stosunkowo bezpieczna, tyle że zabicie wroga kawałkiem metalu wydartego ze zniszczonej części pomieszczenia trwało z pół godziny.
Nigdy już nie wezmę do ust surówki z kapusty — przysięgał sobie w duchu Purvey zgarniając drgające jeszcze szczątki roślinne i ładując je do śmietnika.
Sterowanie statkiem było, jak się przekonał obserwując Lurra, całkowicie automatyczne. Zmiana programu, według którego komputery miały wyprowadzić pojazd z systemu słonecznego, nie przedstawiała trudności. Na małym modelu układu słonecznego, na którym szereg guzików biegł łukiem od jarzącej się półkuli, Purvey wcisnął trzeci, oznaczający Ziemię. Był przekonany, że w ten sposób statek wyląduje na trzeciej planecie jakiegokolwiek systemu. Fakt, że komputer był przyzwyczajony do rodzimego systemu Lurra, nie stanowił żadnej różnicy, bowiem gdyby nawet statek został unieruchomiony na dowolnie długo i przez ten czas układ planet by się zmienił, statek po uruchomieniu zacząłby przeszukiwać niebo i znalazł swój cel.