Margit Sandemo
Cisza Przed Burzą
SAGA O LUDZIACH LODU
Tom XLII
ROZDZIAŁ I
Jego nazwisko brzmiało Morahan. Był Irlandczykiem, ale mieszkał w Liverpoolu. Stał teraz przed lekarzem przedsiębiorstwa, w którym pracował, i starał się pojąć, co tamten do niego mówi:
– Jak długo byłeś zatrudniony przy azbeście, Morahan?
– Odkąd skończyłem czternaście lat.
– Teraz masz trzydzieści. To znaczy szesnaście lat.
W gabinecie zrobiło się cicho.
Szkoda, myślał doktor, przyglądając się Morahanowi. Wspaniały młody człowiek. Niezbyt wysoki, ale postawny, o silnych rękach, proporcjonalnie zbudowany. Oczy połyskują niemal czarno w ciemnej oprawie; lekko kręcone włosy również ciemne.
Rysy twarzy miał Morahan trochę zbyt grube, wyrażały upór. Cała postać zdawała się odzwierciedlać powściągany dynamizm, ale symptomy choroby były wyraźne. Kaszel. Głębokie cienie pod oczami płonącymi żarem i blada, jakby pergaminowa skóra…
– Moglibyśmy, rzecz jasna, spróbować naświetlania rzekł doktor bez przekonania.
– I sprowadzić jeszcze większy ból? Włosy mi wypadną i będę się czuł podle… A poza tym, czy tu trochę nie za późno?
Doktor nie odpowiedział wprost.
– W ostatnich latach mieliśmy wiele takich przypadków jak twój. My, lekarze, podnosimy alarm z powodu częstotliwości zachorowań, ale kierownictwo przedsiębiorstwa nie chce słuchać. Im chodzi o pieniądze, więc jakie znaczenie ma to, że ten czy ów musi nieoczekiwanie zakończyć długą pracę w szkodliwych warunkach? Azbest miałby być niebezpieczny dla zdrowia? Nonsens. Zajmujemy się tą produkcją od wielu, wielu lat, i dlaczego akurat teraz miałby się od tego robić rak?
Cóż, skoro tak właśnie jest, myślał doktor, ale tego już nie dopowiedział. Długoletni kontakt z azbestem ma zgubny wpływ na ludzki organizm, czy oni tego nie pojmują? Dopiero później pojawiają się symptomy.
Widział wyraz oczu Morahana i rozpoznawał go. Odgadywał, jakie myśli kłębią się w głowie tego młodego człowieka. To pierwsze stadium długiego procesu, który prowadzi do nieuchronnego końca.
„To mnie nie dotyczy, ja przecież nie umrę, nie ma mowy! Ten cały doktor wygaduje głupstwa. Mnie nic nie złamie. Mogło się coś przyplątać, ale to przejściowe. W ogóle jestem nie do zdarcia. Zwalczę to…” – Operacja?
Doktor potrząsnął głową.
– Za daleko zaszło. Przerzuty są zbyt rozległe.
W pokoju słychać było jedynie ciężki oddech Morahana. To właśnie ów oddech, bolesny, a i bardzo płytki, skłonił go do szukania porady u lekarza. Bóle dotychczas ignorował. Teraz zrozumiał, że czekał zbyt długo.
Ale, oczywiście, da sobie z tym radę, naprawdę nie wybiera się jeszcze na tamten świat.
Mimo to pytanie wymknęło mu się z ust, zanim zdołał sobie uświadomić jego sens:
– Jak długo?
Doktor westchnął.
– To zawsze bardzo trudno określić.
– Czy w grę wchodzą lata?
– Nie. Raczej miesiące. Chociaż myślę, że mówić o tygodniach byłoby zbytnim pesymizmem.
– Rozumiem. Czy zdążyłbym wyjechać? To znaczy odbyć podróż? Czy starczy mi sił?
– To zależy, jak daleko i na jak długo się wybierasz.
Do domu, do Irlandii? Do nędznej robotniczej dzielnicy w Dublinie? Nic go już od dawna z tym miejscem nie wiąże. Opuścił dom jako chłopiec, by w Anglii szukać szczęścia, ale trafił dokładnie w takie same warunki jak tam. Teraz rodzice pomarli, rodzeństwo rozjechało się po świecie.
Właściwie nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, powiedział:
– Chciałbym odwiedzić ojczyznę mojej matki, Norwegię. Wciąż z wielką tęsknotą opowiadała nam o niezwykłej piękności tego kraju. Myślę, że ucieszyłaby się, wiedząc, że tam pojechałem. Zdążę?
– Chyba możesz sobie na to pozwolić. Zauważysz przecież, gdybyś poczuł się gorzej, a wtedy wystarczy, że zgłosisz się do mnie, ja cię skieruję do odpowiedniego miejsca, do szpitala albo do hospicjum.
Ten spokój także rozpoznaję, myślał dalej doktor. On nie zaakceptował swojej sytuacji, jest przekonany, że wyrok śmierci go nie dotyczy. Jeszcze nie.
No trudno, musi, jak każdy, przejść przez wszystkie stadia! Szkoda, że akurat ktoś taki wspaniały! Istnieje tylu ludzi bez wyrazu, pozbawionych osobowości, anonimowych, o których stare przysłowie powiada, że wchodzi ich trzynastu na tuzin. Morahan jest inny. Przyjemnie na niego popatrzeć. Silny. Niezłomny…
Morahan ruszył ku drzwiom.
– Do zobaczenia!
No, tak, to spojrzenie też pojawia się prawie zawsze. Troszkę jakby triumfujące. „Do zobaczenia! Ja cię zaskoczę, doktorze! Bo, widzisz, kiedy tu wrócę, będę już zdrowy!”
– Do zobaczenia! – odpowiedział doktor przyjaźnie.
Morahan pakował swoją dopiero co zakupioną walizkę. Nie z tych najdroższych, ale prezentowała się elegancko. Starannie układał koszule i inne rzeczy, którym pralnia przywróciła ładny wygląd. Ciepły sweter także kupił, bo mówiono, że w Norwegii może być o tej porze chłodno. W ostatniej chwili dokupił jeszcze piżamę. Dotychczas znakomicie obchodził się bez niej.
Z przedsiębiorstwa nie dostał żadnej odprawy, kiedy kończył pracę, ale miał trochę oszczędności i teraz postanowił je wykorzystać. Pogrzebem niech się inni martwią, myślał z wisielczym humorem, bo osiągnął właśnie takie stadium, że mógł żartować na temat tej ewentualności. Ale jej nie akceptował, co to, to nie! Kiedy myślał w ten sposób o pogrzebie, chodziło o kogoś całkiem innego. Ian Morahan…
Nie znał go, tego umierającego Iana Morahana. To jakaś inna osoba. On sam zamierzał żyć, to nie ulegało wątpliwości.
Dla doktora to swego rodzaju rozdwojenie osobowości nie byłoby zaskoczeniem.
Morahan ostrożnie włożył do walizki stary list. Dostał go kiedyś od matki. Był adresowany do niej, a przyszedł od siostry z Norwegii. Na kopercie widniało nazwisko i adres ciotki, gdyby Ian zechciał kiedyś odwiedzić strony, skąd pochodziła matka. Prawdopodobnie ma tam mnóstwo krewnych. Nie był jednak pewien, czy pragnie ich poznać. Siedzieć i rozmawiać przy stole zastawionym wszystkim, co w domu najlepszego, na przyjęcie kuzyna Iana, czy jak by go tam chcieli nazywać.
Odczuwał potrzebę samotności. Chciał zebrać siły, żeby pokonać chorobę.
Ostatni spacer po mieście. Pub, w którym zwykli siadywać Irlandczycy, ominął, nie był teraz w stanie z nikim rozmawiać.
Dziwne, że tak całkiem bez cienia sentymentu patrzył na te ulice. Do niczego tutaj nie zatęskni, w ogóle mu się nie wydawało, że coś się dzieje „po raz ostatni”. A tak naprawdę to czy on się tu dobrze czuł? Po prostu pracował, robił, co do niego należało, ale pozostały czas roztrwonił. Bo do czego w życiu doszedł? W dzieciństwie nie bardzo miał warunki do nauki, ale nie znajdował wytłumaczenia, dlaczego później nie uzupełnił braków. Po prostu pozwolił, by czas po pracy płynął w najprostszy i wymagający najmniej wysiłku sposób.
Zresztą, jeśli wziąć pod uwagę jego obecną sytuację, to właściwie wszystko jedno. Przynajmniej nie wyrzucał pieniędzy na i tak niepotrzebne wykształcenie.
Z jednego cieszył się przed tą podróżą do Norwegii. Otóż matka rozmawiała z dziećmi po norwesku i był pewien, że jeszcze do końca nie zapomniał tego języka, choć wyszedł z domu tak dawno temu. To, czego się człowiek nauczy we wczesnym dzieciństwie, przypomina się potem, kiedy jest potrzebne.
Mosahan głęboko wciągnął powietrze, co sprawiło mu ból. Był gotów do wyjazdu.
Wędrowiec mówił prawdę: Tengel Zły zaczynał się budzić.
W sensie fizycznym nie mógł tego zrobić. Ciało potwora nadal spoczywało sparaliżowane w ciemnej jaskini tak głęboko pod ziemią, że tylko borsuk lub lis mógł się tam dostać. Ale nawet one, gdy tylko zwietrzyły obrzydliwy odór unoszący się nad posłaniem, zmykały gdzie pieprz rośnie.