W oczach Tan-ghila pojawiały się niebezpieczne błyski. Ta jurta to coś w sam raz dla niego, władcy świata. Pod osłoną nocy zakradł się do bramy świątyni. Ponieważ prace trwały, nie miał kłopotów, żeby dostać się do środka.
Ale, fuj, co za ohydna atmosfera! Tan-ghil pluł i parskał. Wiem o tym, bo zabrał z sobą na tę nocną eskapadę mego pana. Tan-ghil zawsze się za kimś ukrywał, wciąż wyznaczał kogoś odpowiedzialnego za swoje bezpieczeństwo. Tym razem był to mój pan.
Tan-ghil wypadł jak oparzony z katedry i już nigdy potem jego noga nie stanęła w podobnej budowli. To było jego pierwsze spotkanie z Kościołem, którego potem tak strasznie nienawidził. Ja natychmiast odkryłem tę jego słabość. I, jak wiecie, starałem się później ją wykorzystywać. W Dolinie Ludzi Lodu. Przekonywałem go, że władza Kościoła jest tak rozprzestrzeniona, iż nie uda mu się tak łatwo jej złamać.
Pozostaliśmy w Nidaros dość długo, lecz Tan-ghil musiał się ukrywać, bo mieszkańcy źle znosili spotkania z nim. Rzeczywiście trudno było teraz na niego patrzeć, zło emanowało z całej postaci.
Nie potrafię powiedzieć, ile osób przypłaciło życiem jego pobyt w tym mieście, był bowiem nieustannie zirytowany na „głupich ludzi”, jak ich określał, i mścił się na nich przy każdej okazji.
Wtedy ja sam również miałem wielkie zmartwienie. W gęsto zaludnionym mieście raz po raz wybuchały groźne zarazy i mój pan nieustannie chorował. Choć bardzo się starałem go chronić, wciąż zarażał się nowymi chorobami. Tymczasem Tan-ghilowi ziemia zaczynała się palić pod stopami. W Nidaros znajdowało się wielu żołnierzy. Otrzymali oni rozkaz pojmania tej jakiejś potwornej pokraki, którą ludzie od czasu do czasu widywali, a która wyrządzała tak wiele szkód w mieście. Zebrał tedy tę garstkę Taran-gaiczyków, która jeszcze została, i oświadczył, że dłużej tego nie można przeciągać. Trzeba ruszać dalej. Wielu członków plemienia znalazło sobie mieszkania w mieście i chciało tu zostać, on jednak żądał, by wszyscy szli z nim. „Stworzymy nowe plemię!” – oznajmił, a nikt nie wątpił, że to on sam zamierza zostać jego władcą.
Pewnej nocy opuściliśmy Nidaros, by udać się na południe. Czas był najwyższy, bo już właściwie wszyscy byliśmy ścigani. Taran-gaiczycy nie są przecież podobni do wysokich Norwegów, różnili się wyglądem od mieszkańców miasta tak bardzo, że nigdy by ich tu nie tolerowano. Sympatyczni Taran-gaiczycy stali się kozłami ofiarnymi, bo złość i przerażenie mieszkańców miasta budził naturalnie tylko on jeden, Tan-ghil. Należał jednak do naszej grupy i wszyscy musieli się wystrzegać, by nie zostać pojmanym i może nawet pozbawionym życia.
Pamiętam, że wtedy wiele zastanawiałem się nad tym, dlaczego Tan-ghil jest taki powściągliwy, dlaczego nie sięga po władzę nad światem i ludźmi już teraz. On był po prostu jak porażony tymi wszystkimi nowymi rzeczami, które go dosłownie przytłoczyły. Miasto, tłumy ludzi, obca kultura… Ale był też, oczywiście, inny powód – uśmiechnął się Rune. – Znałem ten powód bardzo dobrze. To ja sam i moje nieustanne próby wypełnienia obietnicy, jaką złożyłem czterem duchom żywiołów. Tymczasem nie mogłem wiele zrobić, bo przecież nie on był moim właścicielem, ale kiedy tylko nadarzała się okazja, wmawiałem mu, że należy zaczekać. Wpajałem mu niepewność i lęk tak, że w końcu nie wiedział, co robić.
Znowu byliśmy w drodze. Wędrowaliśmy przez wioski i miasteczka Trondelag. A wkrótce po opuszczeniu Nidaros stało się to, czego się najbardziej obawiałem. Wysiłek okazał się ponad siły dla mojego chorego pana.
Na rozkaz Tan-ghila niewielka karawana zatrzymała się. Zdziwiło to wszystkich, bo przecież nigdy nie okazywał chorym ani umierającym najmniejszego miłosierdzia. Ja jednak wiedziałem bardzo dobrze, dlaczego teraz postępuje inaczej. Musiał po prostu zostać z moim panem sam na sam.
I rzeczywiście, Tan-ghil chciał dostać alraunę. Wiedział, że musi ją zdobyć, że tak powiem, legalnie, to znaczy musi ją kupić, bo w przeciwnym razie siła amuletu zniknie. Dręczył tedy mego konającego pana, straszył go, potrząsał biedakiem i syczał mu nieustannie do ucha, że chce znać cenę. W końcu chory człowiek zdołał wykrztusić cenę: ma to być mała muszelka z wybrzeża.
Tan-ghil rozglądał się gorączkowo. Brzegu w pobliżu nie było, jedynie piaszczysty skraj drogi. Na rowie kwitły błękitne dzwonki, wyrwał więc jeden razem z korzeniami. Z pośpiechu i niecierpliwości omal nie poszarpał kwiatka na kawałki, bowiem mój pan był już naprawdę jedną nogą na tamtym świecie.
„Masz! Ratuj swoją duszę i sprzedaj mi amulet za to! Wystarczy ci taka zapłata?”
Nieszczęsny człowiek ledwie zdołał skinąć głową. Tan-ghil ściągnął z jego szyi rzemień z amuletem i zawiesił sobie. Umierającego zostawił własnemu losowi przy drodze.
Od tej chwili byłem własnością Tan-ghila.
Rune zwrócił się do sali:
– Danielu, ty wiesz, że jeśli chcę, mogę dawać martwego, prawda?
Daniel przypomniał sobie ów dzień, kiedy przekazywał amulet Solvemu, swemu synowi, i co Solve wtedy powiedział: że alrauna była sztywna, zimna, pozbawiona życia. Daniel dotknął talizmanu i przekonał się, że to prawda. A przedtem sam miał okazję stwierdzić co innego, amulet sprawiał wrażenie, że na kogoś czeka.
Teraz wszyscy wiedzieli, że tym, na kogo czekał, był Heike, syn Solvego.
– Właśnie tak – potwierdził Rune, gdy Daniel skończył swoje wspomnienia. – Jeśli chcę, mogę być całkowicie bierny. Tan-ghil nie wymusił na mnie żadnej reakcji, choć próbował na wszelkie sposoby. Przeciwnie, robiłem mu na przekór we wszystkim, co możliwe. Podstępnie podsuwałem mu myśli, że powinien czekać, czekać, że jego czas jeszcze nie nadszedł, że Kościół zbyt jest silny…
W wyniku tych zabiegów stawał się coraz mniej pewny swego. Zanosiło się nawet na to, że towarzyszący mu ludzie mogą przypłacić to życiem. Żołnierze bowiem szli za nami trop w trop. Tan-ghil mógł był bez wysiłku pozbyć się ich mocą swojej czarodziejskiej sztuki, ja jednak wprowadzałem zamęt do jego myśli, więc nakazał ucieczkę. W lasy i dalej, w góry.
– Niedostępne góry – mruknęła Silje.
– Tak. Szliśmy tam bardzo długo. To zresztą czysty przypadek, że znaleźliśmy wejście do doliny. Lodowa brama była wtedy bardzo duża, ponieważ kończyło się lato. Przeszliśmy przez nią ze wszystkim, cośmy posiadali, z gromadką inwentarza i całym naszym nędznym majątkiem.
Tym oto sposobem przybyliśmy do Doliny Ludzi Lodu.
Na samym początku moje próby przeciwstawiania się Tengelowi były jedynie słabym, pozbawionym jakiejkolwiek metody czy celu działaniem. Obiecałem duchom i robiłem, co mogłem, ale to wszystko. Wkrótce Tan-ghil uświadomił sobie, że nie może nosić mnie na szyi, bo źle się z tym czuje. Mogłem bowiem stać się ciężki jak z ołowiu, aż go zaczynał boleć kark, mogłem też drapać go po piersi, kiedy nie podobało mi się to, co robi. W końcu klnąc wściekle powiesił mnie na ścianie. I z tej pozycji zacząłem drążyć jego mózg tak, że ogarniało go rozleniwienie i nie chciało mu się nic robić. Muszę się pochwalić, że w tych latach, kiedy byłem u niego, nie sprowadził na świat zbyt wielkich nieszczęść.