– Byłeś chyba silniejszy, niż kiedykolwiek przypuszczaliśmy – powiedziała Sol.
Uśmiechnął się odrobinę skrępowany.
– Od czasu do czasu Tan-ghil wychodził poza obręb doliny. Nie zapomniał Nidaros i wszystkich jego wspaniałości… Strażnicy miejscy i żołnierze nie zapomnieli też jego, więc jedyne, co podczas tych karnych ekspedycji do miasta był w stanie zrobić, to obrona przed ich „kłującymi komarami”, jak to określał. Naturalnie przyczyniał poważnych strat oddziałom, z którymi się spotykał, czynił też wielkie szkody w dworach i gospodarstwach po drodze. W tych latach Tan-ghil zyskał sobie ponurą sławę „Złego czarownika z gór”. Wtedy jeszcze nie miał imienia Tengel. Ono pojawiło się znacznie później.
Zabierał mnie ze sobą na te wyprawy, ale nosił w węzełku, nie odważył się więcej zawiesić mnie na szyi. A za każdym razem gdy kogoś zabił, zwymyślał albo dopuścił się wandalizmu, przekonywał sam siebie, że to wszystko dzięki mnie, że to ja daję mu taką siłę. To niesprawiedliwe, bo wielokrotnie mój wpływ ratował nieszczęsną ludzkość przed największą katastrofą.
O, tak, bardzo często pracował nade mną! Chciał mnie przekabacić na swoją stronę. Wiedział, że mógłbym mu dać wszystko, czego zapragnie, lecz ja się sprzeciwiałem. Nie pojmował, dlaczego nie osiągnął jeszcze tej siły, nie otrzymał bogactw ani sławy, którą mu obiecano przy źródłach. Ja natomiast byłem pewien, że to właśnie ja mam klucz do tej zagadki. Bo przecież to ja powstrzymywałem rozwój wydarzeń. To ja zaciemniałem jego umysł. To jedyna metoda, jaką mogłem się posłużyć, by go unieszkodliwić.
– Bardzo rozsądny sposób postępowania, Rune – powiedział Tengel Dobry z powagą. – Nie mogłeś przecież sam przeciwstawić się jego atakowi na ludzkość i cały świat. W każdym razie nie wprost. Natomiast zaciemniając jego myśli chwytałeś, jeśli tak można powiedzieć, sam korzeń zła. Nie mogliśmy mieć lepszego sojusznika niż ty.
– Dziękuję ci, Tengelu Dobry! Ale teraz przechodzimy do nowej fazy. Kiedy Tan-ghil się zestarzał – według ludzkiej miary, oczywiście – postanowił, że będzie miał potomstwo. Dziedzictwo zła, które przyobiecał przy źródle, musi przecież zostać komuś przekazane. Z całym cynizmem wybrał sobie spośród mieszkanek doliny kobietę, z którą miał zamiar to dziecko spłodzić. Kobieta była zamężna, ale to go nie interesowało. Najważniejsze, że była młoda i silna i że miała już jednego syna, więc z pewnością jest płodna. Byłem, niestety, w domu, kiedy obrzydliwy starzec zwabił nieszczęsną istotę do siebie i zgwałcił w najohydniejszy sposób.
– Biedna dziewczyna – szepnęła Dida. – Doskonale rozumiem, co czuła!
– Tak, Dido. A przecież nie była jego wnuczką tak jak ty. Nie była w ogóle z nim spokrewniona, lecz wstyd i obrzydzenie nie stały się z tego powodu wcale mniejsze. No, cóż, mąż wypędził ją z domu, nie mogła widywać swego małego synka. Samotna, w lesie, urodziła ciężko dotkniętego dziedzictwem Ghila (to Tan-ghil tak go nazwał) i samotnie zmarła, wykrwawiwszy się na śmierć. Wychowanie chłopca Tan-ghil zlecił jej rodzicom. Straszne to było dziecko. W miarę jak dorastał, coraz bardziej zasługiwał sobie na przydomek: Okrutny, i tak już zostało. Przypominanie tych wszystkich strasznych przestępstw i okrucieństw, jakich się dopuszczał, raniłoby serca i uczucia zebranych na tej sali.
– Bardzo słuszna uwaga, Rune – pochwaliła Benedikte.
– Tan-ghil nigdy nikogo nie kochał. Za młodych lat, jeszcze przed wyprawą do źródeł, mogło się zdarzyć, że brał sobie kobietę dla zaspokojenia zmysłów. Po tym, jak napił się wody zła, nie odczuwał ani miłości, ani pożądania. Jeśli brał kobietę, to z czystego, przesyconego złem wyrachowania. Tak jak to się stało w Taran-gai, kiedy chciał po sobie zostawić potomka. Wtedy przyszedł na świat Zimowy Smutek. A później jeszcze dwukrotnie w Dolinie Ludzi Lodu miały miejsce podobne wydarzenia. Pierwszy raz po to, by mieć następców, którzy by mu pomagali w podboju świata i byli jego niewolnikami. Następnym razem chciał mieć pewność, że jego potomek podążać będzie we właściwym kierunku, dlatego rzucił się na własną wnuczkę. Nie będziemy więcej o tym mówić, nie chciałbym rozdrapywać twoich ran, Dido, i rozpamiętywać, co ten nędznik ci zrobił.
– Dziękuję ci – szepnęła Dida blada jak ściana.
– Dida już nam opowiadała o tym, co musieli znosić ona i jej starszy brat, Krestiem. Chciałbym, jeśli pozwolicie, żebyśmy przenieśli się trochę dalej w czasie. Aż do dnia, gdy Tan-ghil musiał w końcu uznać, że nie ma ze mnie żadnego pożytku, a wprost przeciwnie, stanę się przyczyną jego katastrofy. To, że wciąż jeszcze mnie trzymał przy sobie, było wynikiem jedynie moich starań i tego, co mu wmawiałem.
Początkowo chciał mnie, rzecz jasna, zniszczyć. Myślał o tym, by mnie spalić, pociąć na kawałki, zakopać głęboko w ziemi, utopić i tak dalej. Nic z tego. Mnie nie można zniszczyć w taki sposób, ponieważ, jak wiecie, zostałem stworzony w Edenie, gdzie śmierć nie istnieje. A Stwórca kompletnie o mnie zapomniał, kiedy stworzył człowieka imieniem Adam.
W końcu, a było to po wielu nieudanych próbach pozbycia się mnie, Tan-ghil był już taki wściekły, że po prostu wyrzucił mnie do strumienia.
Byłbym, oczywiście, w ten czy inny sposób do niego wrócił, bo przecież to on był moim właścicielem, gdyby nie wydarzyło się coś wyjątkowego.
Mknąłem przed siebie tańcząc na falach i nieuchronnie przybliżałem się do jeziora, kiedy wyczułem w pobliżu dobro. Po prostu! Mimo iż wyczuwałem też krew Tan-ghila. Zauważyłem Tlili, Mały Kwiatek, jak stała na brzegu i patrzyła w wodę. Postarałem się zatrzymać tuż u jej stóp. Ja sam również miałem już Tan-ghila wyżej uszu i niczego nie pragnąłem bardziej, niż zmienić właściciela; musiałem jednak pamiętać o obietnicy złożonej duchom.
Tymczasem spotkałem oto córkę Tan-ghila, chociaż różniła się od niego jak dzień od nocy.
Momencik! – przerwał mu Henning, który myślał dość wolno i nie zawsze nadążał za opowiadaniem Runego. – Wspomniałeś, że Tan-ghil próbował cię porąbać. Ale my przecież, w naszej głupocie, odcinaliśmy od ciebie czasami jakiś kawałeczek. To dlaczego on nie mógł cię pociąć?
– O, to wielka różnica! – odparł Rune. – Wy potrzebowaliście zaledwie okruszyny dla celów magicznych i na to mogłem się, oczywiście, od czasu do czasu zgodzić. Ale przeciwko całkowitemu unicestwieniu protestowałem ze wszystkich sił. Stawałem się twardy niczym kamień albo jak wysuszona skóra, kiedy mnie atakował.
Mali podniosła się zawstydzona.
– Rune, najdroższy przyjacielu! Czy ty wiesz, co ja noszę w moim medalionie? Mały kawałeczek ciebie. Ten, który przechodził w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie, od Gripa poprzez Havgrima i Petrę starszą aż do mnie. I myślałam, że z czasem mój syn, Rikard, przekaże go swojej córce, Tovie, mojej wnuczce! Czy chciałbyś dostać to z powrotem, Rune? A poza tym, jaki to fragment ciebie?
Rune śmiał się odrobinę zażenowany.
– Ja wiedziałem, że to masz. To odrostek, który Arv Grip dał w prezencie swemu synowi. Arv zaś dostał go od Daniela Ingridssonna. To Ingrid odcięła ten kawałek. Ale nie martw się, Mali, to tylko środkowy człon palca u nogi. Ostatniego już nie było, gdy Ingrid odcinała. Możesz go zatrzymać, Mali, mnie i tak na niewiele by się teraz przydał.
– Dziękuję! Ale opowiadaj o Tiili. Jej los interesuje nas wszystkich bardzo!
– No więc zamieszkałem u Tiili, Didy i Targenora – podjął opowiadanie Rune. – I od tej chwili czułem się uwolniony od obowiązku należenia do kogoś. Byłem wolny. Tak mi się przynajmniej wydawało.