Mały Gabriel bardzo się starał zachowywać przytomność umysłu. Jego czarne niesforne włosy, które mama Karine rano tak starannie uczesała, sterczały teraz na wszystkie strony, osłaniając zmęczoną buzię. Gabriel uważał, że wszystko było niebywale podniecające i że jak dotychczas dają sobie znakomicie radę. Ale też od wielu dni żył w napięciu; ostatniej nocy spał źle i wstał o wpół do piątej. Żeby się nie spóźnić na samolot.
Żadnego lotu, niestety, nie było, ale co tam, ta wyprawa też wcale nie jest zła. Gabriel podróżuje przecież w gronie swoich wielkich krewnych, a poza tym ma do spełnienia niezwykle ważne zadanie. Już tu w restauracji zdążył zanotować: „Mielone kotlety, marchewka z groszkiem. Lody truskawkowe”. I wtedy spojrzał na to, co zapisał powyżej: „Groźna zapora na drodze z ustawionego w poprzek traktora i potężnych bali. Musieliśmy jechać wyboistymi bocznymi traktami”. Uznał, że to wszystko wygląda dość niepoważnie, ale ponieważ już tyle razy skreślał kolejne notatki, zostawił wszystko. Marchewkę z groszkiem też.
W końcu wstali, żeby się dowiedzieć, czy w sąsiadującym z restauracją hotelu są wolne pokoje. Tak długo siedzieli przy stole, że Ellen jeszcze raz poszła do toalety.
Kiedy stanęła przed lustrem, żeby poprawić makijaż, spostrzegła, że do toalety wchodzi obca kobieta. Mogła mieć jakieś trzydzieści pięć, może czterdzieści lat, elegancko ubrana, ostre rysy, zimne oczy.
Ellen była nieustannie bardzo czujna i każdego człowieka podejrzewała o złe zamiary. Przyglądała się obcej kobiecie w lustrze i czuła nieprzyjemne ściskanie w dołku.
Chyba nie bez powodu, bo nagle usłyszała szczęk sprężynowego noża i zaraz potem jego ostrze dźgnęło ją w plecy.
– Oddawaj natychmiast wszystko, co masz, bo jak nie, to padniesz martwa, zanim doliczysz do pięciu!
Uff? Cóż za teatralny wstęp! Trudno jednak zaprzeczyć, że Ellen zdrętwiała z przerażenia.
Udając głupią powiedziała, że ma przy sobie jedynie trochę drobnych.
– Nie o pieniądze mi chodzi! Dobrze wiesz, czego chcę!
– Naprawdę? – zapytała Ellen bezczelnie, bo z opowieści Tovy wynikało, iż napastnicy tego właśnie nie wiedzą.
Przez ułamek sekundy tamta patrzyła niepewnie w lustro. A zatem naprawdę nie wiedziała, czego szuka!
– Spiesz się! Dwa razy nie będę powtarzać.
Ellen myślała gorączkowo, co mogłaby jej dać zamiast butelki z wodą. Nic jej nie przychodziło do głowy.
Czary też nie były jej silną stroną. Odziedziczyła niewiele ponadnaturalnych zdolności i polegały one na tym, że umiała wyczuwać cierpienia zmarłych. To zaś, co się tutaj działo, było potwornie realistyczne i należało jak najbardziej do świata żywych.
Czas mijał, a ona nie była w stanie niczego wymyślić.
– No – syknęła kobieta i wbiła jej czubek noża w plecy tak mocno, że zabolało.
Czy mogłaby się odwrócić i rzucić do ucieczki? Nie, tamta miała zdecydowaną przewagę.
Wtedy drzwi się uchyliły i na progu stanęła Tova. Widziała, że ktoś wchodzi do toalety, i uznała, że Ellen zbyt długo się nie pokazuje.
Tova była wiec przygotowana na najgorsze, a ona znała różne magiczne sztuczki! Umiała na przykład wywoływać iluzje.
Napastniczka zobaczyła więc, że do toalety coś wchodzi. Najbardziej makabryczne monstrum, jakie fantazja Tovy była w stanie stworzyć. A widziała przecież to i owo w Górze Demonów i teraz miała skąd czerpać wzory.
Ellen również zobaczyła zjawę i nawet ona zbladła. Tova wywołała bowiem obrzydliwego, na wpół rozłożonego trupa, potwornie cuchnącego trupa o sześciu cienkich jak u pająka ramionach i długich szponach, które wyciągały się, by rozszarpać ofiarę na strzępy. Przerażona kobieta ze zdławionym krzykiem osunęła się zemdlona na podłogę.
Tova powróciła do własnej postaci.
Zostawiły napastniczkę tam, gdzie upadła, i poszły do jadalni.
– Dziękuję ci, Tovo. Postaram ci się odwdzięczyć – powiedziała Ellen.
– Tak? W takim razie możesz mnie chwalić wobec Marca – uśmiechnęła się Tova. – Tak, żeby zaczął o mnie dobrze myśleć.
– Nie mam wątpliwości, że tak właśnie robi – powiedziała Ellen przyjaźnie.
– Nie mydlij mi oczu – westchnęła Tova.
Stało się oczywiste, że nie mogą zostać w Lillehammer, skoro zostali odkryci. Pospiesznie więc zebrali się, wsiedli do samochodu, Marco na motocykl – oba pojazdy przez cały czas uważnie obserwowali – i wyruszyli z miasta dalej na północ.
Był wieczór szóstego maja, nadal nie wiedzieli, co gazety piszą o Vestsund.
Mieli tylko jeden cel i mniej lub bardziej świadomie starali się eliminować wszystkie inne problemy.
Szkoda tylko, że nawet nie spoglądali na gazetowe tytuły. Gdyby to zrobili, może udałoby się uratować ludzkie życie.
Ale w takich sprawach nigdy nie ma pewności. Łatwo natomiast być mądrym, gdy jest już po wszystkim.
Był jednak ktoś, kto gazety czytał. Ian Morahan.
Naprawdę nie miał się czym zająć, kiedy tak leżał na hotelowym łóżku i starał się nabrać sił.
W gruncie rzeczy nudził się niewypowiedzianie.
Najpierw kupował angielskie gazety, potem jednak przyszło mu do głowy, by na poważnie zmierzyć się z językiem norweskim. Bardzo szybko stwierdził, że większość Norwegów bardzo lubi od czasu do czasu trochę przewietrzyć swój angielski i że sprawia im wielki zawód, kiedy cudzoziemiec mówi po norwesku. Ich zdaniem cudzoziemiec nie powinien tego robić, bo jak oni w takim razie mają pokazać, co potrafią? Wyjątek stanowią ludzie, którzy uważają za okropnie śmieszne, gdy ktoś próbuje powiedzieć kilka słów łamanym norweskim. Ich szydercze chichoty raniły Morahana boleśnie.
To prawda, że jego znajomości tutejszego języka daleko było do perfekcji. Wymowa nosiła wyraźny wpływ dialektu z okolic Liverpoolu, a trudniejszych słów w ogóle nie opanował. Gramatyki także nie, ale jak ma się cudzoziemiec nauczyć tak mało logicznego pod względem gramatycznym języka jak norweski?
Ci Norwegowie, z którymi musiał rozmawiać, z lubością wytykali mu wszelkie potknięcia. I jeszcze w dodatku utrzymywali, że wyświadczają mu w ten sposób przysługę. A tak naprawdę odbierali mu resztki odwagi.
Gazety jednak mógł studiować w spokoju.
Najpierw przesylabizował duże tytuły i bardzo szybko uświadomił sobie, że język mówiony a język pisany to dwie zupełnie różne sprawy.
Co to za jakaś ponura historia, o której się wszystkie gazety rozpisują? Czy on aby dobrze rozumie? „Coraz gęstsza tajemnica otacza Vestsund. Ostatnia teoria: w blokach straszy?”
Czy oni tu w Norwegii są przesądni?
Sylabizował dalej.
Ech, to jakiś nonsens. Morahan odrzucił od siebie gazetę.
Ale słowa z dziwacznego artykułu nie dawały mu spokoju. Zaczynał być coraz bardziej ciekawy.
W chwilę później zszedł na dół i kupił jeszcze kilka gazet. Chciał się przekonać, czy tam też o tym piszą.
Owszem, inne gazety również pisały. Roztrząsano wszelakie, nawet najbardziej pozbawione fantazji teorie. UFO… Trujące gazy… I podobno rzeczywiście w okolicy roznosi się okropny smród.
To naprawdę jakieś czyste szaleństwo!
Morahan zastanawiał się przez chwilę.
Potem sprawdził na planie Oslo, gdzie leży owo Vestsund. Nawet nie tak daleko od hotelu.
Najwyraźniej nikt nie odważył się wejść do tego nawiedzonego domu. Ale co on ma do stracenia? To ostatnia przygoda, na jaką mógł sobie w tym życiu pozwolić.
Pół godziny później siedział w taksówce, która wiozła go w stronę Vestsund. Chciał się temu wszystkiemu przyjrzeć z bliska.
To wielka ulga wyjść na chwilę z hotelowego pokoju. Taksówkarz był gadatliwy i opowiadał o Vestsund. Po angielsku, naturalnie, z życzliwości dla Morahana!